Wiktor Budzyński - PRAWDA O "LWOWSKIEJ FALI"

16 lipca 1968 r. upływa dokładnie 35 lat od czasu, gdy na antenie ogólnopolskiej w przedwojennej Polsce odezwała się po raz pierwszy "Wesoła Lwowska Fala" pod moim kierownictwem*. Cichy to jubileusz i smutny: Lwów wykreślony z mapy Polski dzisiejszej, zespół rozsypany po całym świecie, wielu czołowych wykonawców już zabrakło wśród żyjących, autor i kierownik - od 28 lat na obcej ziemi...

Aż dziw czasem bierze, że tyłu ludzi jeszcze pamięta, jeszcze wspomina, że tak uparcie żyje ta tradycja i pamięć o "Lwowskiej Fali", że pytają ojej dawne dzieje nawet najmłodsi przybysze z Kraju, których spotykam często w Anglii. W moich ostatnich objazdach teatralnych po Szkocji, Walii i Anglii przekonałem się raz jeszcze, jak mocno i głęboko weszły w ludzką pamięć nie tylko postacie tej audycji, ale nawet szczegóły programu, fragmenty dialogów i piosenek. Powtarzają się naturalnie pytania zadawane jeszcze dziś intymnym szeptem, zniżonym nie wiadomo dlaczego głosem: - Niech pan powie, niech pan po tylu latach zdradzi - jak to naprawdę było z "Lwowską Falą", z jej kłopotami, co było z tą "krową holenderską" i z zamknięciem "Fali" i w ogóle niech pan nareszcie ogłosi kiedyś p r a w d ę o "Wesołej Lwowskiej Fali"! Zamiast więc jubileuszu spełniam życzenia najbardziej chyba wdzięcznych radiosłuchaczy, którzy nie tylko zapamiętali moją audycję, ale pamięć o niej przekazali młodszym i najmłodszym.

Powiem dziś prawdę o lwowskiej audycji, która właściwie narodziła się z niczego, i to już w roku 1932, gdy wpadłem na szatański wówczas pomysł zrobienia raz na miesiąc "Wesołej Lwowskiej Niedzieli". Projekt był prosty, ale śmiały, jak każdy projekt młodości: kasujemy cały program niedzielny warszawski, nie bierzemy niczego ani z Warszawy, ani z żadnej innej stacji, tylko sami - słyszycie? - sami wypełniamy całą niedzielę programu radiowego. Czym? Humorem, wesołą piosenką, dowcipem, satyrą, lekką muzyką. Wyjątek stanowią naturalnie wiadomości Dziennika Radiowego, na które włączamy się do Warszawy.

Dyrektor radiostacji lwowskiej, bardzo wyrozumiały i taki sam zapaleniec jak my wszyscy, złapał się za głowę i popatrzył na mnie jak na człowieka niezupełnie normalnego... Kochany, niezapomniany przyjaciel, pełen entuzjazmu kierownik i natchniony poeta - Juliusz Petry. Patrząc w jego oczy widziałem w nich aprobatę szalonego pomysłu i zachwyt. Przystąpiłem do wykonania szaleństwa. Uruchomiłem całą armię tanich wykonawców (honorarium wykonawcze wynosiło dosłownie 5 złotych za audycję - o honorarium autorskim na razie nie było mowy!) Budżet? Śmieszna sumka, na którą mogła raz na miesiąc zdobyć się o własnych siłach radiostacja lwowska. Ale od czego emeryci teatralni, przymierający głodem? Od czego zapaleni amatorzy z mojego zespołu studenckiego? Od czego panienki lwowskie, palące się do mikrofonu? Nastąpiła mobilizacja zespołu, potem atak na niedzielny program warszawski, a potem - wystrzał niedzielny ze wszystkich baterii humoru na przestrzeni 12 godzin. Proszę pomyśleć: 12 godzin - sama lekkość, wesołość, humor, piosenka. W ruch poszły płyty (tylko pogodne), w ruch wciągnięto wszystkie możliwe lokalne talenty i pióra. Ponieważ budżet autorski na razie nie istniał, większość tekstów musiałem pisać sam...

Po pierwszej "Wesołej Niedzieli Lwowskiej" - zasypały nas listy, rozdzwoniły się telefony, ludziska spragnieni rozrywki i pogody błogosławili nas i prosili o jeszcze. Rozdzwoniły się także telefony służbowe z Warszawy, Krakowa, Katowic, Poznania; co się tam u was dzieje? Bunt? Sami gracie 12 godzin? Oszaleliście? A potem prośby: następną wesołą niedzielę bierze częściowo Kraków, a za nim zgłaszają się Katowice, które wezmą kilka godzin wieczorem... Warszawa zaniepokojona, że zostaje sama, zaczyna się serio interesować moim szaleństwem. Po kilku takich wyczerpujących nas zupełnie i gruntownie "wesołych niedzielach" otrzymuję w czerwcu 1933 r. zaproszenie do centrali celem omówienia stałej niedzielnej audycji ogólnopolskiej, która pójdzie zaraz po dzienniku wieczornym po 21.00 i będzie trwała od pół godziny do godziny jak wypadnie. Ustalam nazwę: "Wesoła Lwowska Fala". Startujemy na całą Polskę 16 lipca 1933 roku. Naturalnie są już budżety, są przyzwoite honoraria aktorskie, jest budżet autorski i rosną w popularność zarysowane podczas naszych wesołych niedziel lokalnych - typy i wśród nich Szczepko-Tońko, Strono, Aprikosenkranc i Untenbaum.

Program każdej audycji ustalam oczywiście już w poniedziałek, ale niektóre dialogi (aktualne i polityczne) piszę dopiero w piątek - próba w niedzielę rano aż do wieczora. Czekam czasem w sobotę na aktualności z ostatniej chwili, które włączam do dialogu Aprikosenkranca i Untenbauma oraz do konferansjerki. Stwarza to żywość, świeżość, trzyma słuchacza w stałym napięciu. Ponoć w Polsce o tej porze (jak mnie zapewniano i zapewnia się po dziś dzień) odkładano nawet karty przy brydżu, przerywano seanse spirytystyczne, narzeczeni przestawali się całować, a dzieci odmawiały udania się na spoczynek - gdy szła moja audycja. Nie wiedziałem o tym wtedy i nie myślałem, byłem cały pochłonięty przez wiele, wiele lat tylko tworzeniem tego programu, który wypełniał mój dzień, mój wieczór, moją noc czasem do białego świtu, gdy kelner chrząkał delikatnie nad stolikiem kawiarni: "Zamykamy, panie redaktorze - musi pan iść pisać chyba do domu...".

Mijają dwa lata moich stałych niedzielnych "Lwowskich Fal. Dwa lata! Orka nie z tej ziemi, stałe szukanie nowych sił, nowych atrakcji, nowych pomysłów, nowych "typków". Jedne umierają po pierwszej próbie, inne utrzymują się przez długie lata... Powtarzają się dziś często pytania na temat moich zakulisowych kłopotów z cenzurą, z interwencją rządową, z walką, którą wydano z czasem humorowi radiowemu w Polsce przedwojennej. Nie zamierzam taić moich trudności. Ale zanim powiem o nich, nasuwa się uwaga zasadnicza: dziś, gdy zamyka się w Polsce ludowej demokratycznej faceta za to, że napisał satyryczną operę na dygnitarzy, dziś, gdy wysyła się tajniaków i pałkarzy przeciw ludziom pióra - dziś dawno gniłbym w więzieniu towarzysza Wiesława, gdybym pisał i dawał na antenę radiową to, co słyszeliście, moi starzy i młodzi słuchacze, w Polsce w latach 1933 do 1939! Teraz możemy pomówić o tamtych kłopotach, które wydają się - w rzucie porównawczym - dziecinną zabawą i igraszką!

Tońko (Henryk Vogelfaenger) i Szczepcio (Kazimierz Wajda) przed mikrofonem lwowskiego radia
Kazimierz Wajda i Henryk Vogelfaenger po cywilnemu w Krynicy (1936)
Zespół “Wesołej Lwowskiej Fali”

Moje kłopoty? Troski? Owszem - byłem stale spakowany już w poniedziałek wieczorem, na wszelki wypadek, gdyby mnie we wtorek wezwano do centrali Polskiego Radia do Warszawy. Wtorki były dniem przełomowym. Bo zwykle do wtorku - od niedzieli - zdążył się już ktoś obrazić, zdążył już ktoś "interweniować"! Kłopoty zaczęły się dopiero w. roku 1935 i wtedy wprowadzono cenzurę. Niejedną nawet. Istniała cenzura radiowa Centrali, lokalna, cenzura Ministerstwa Poczty, cenzura wydziału bezpieczeństwa województwa. I pomyślcie - przy tylu cenzurach tyle zdążyliśmy powiedzieć złośliwości pod adresem rządu, partii rządzącej i śmiesznych czasem dygnitarzy; tyle kawałów, które do dziś pamiętają ludzie? Z tego wynika, że jednak nie było tak źle jak nam się zdawało? Prawda? Jednym z groźniejszych momentów była właściwie głupia sprawa tej "holenderskiej krowy". Zdarzyło się to z okazji wizyty popularnej pary holenderskiej w Krynicy. Wykonawca roli reportera, który robił fikcyjny reportaż z zimowej Krynicy, opisywał jak bardzo wszystko zmieniło się na "holendersko" w tym miłym uzdrowisku, mówił o wiatrakach i drewniakach, mówił, że nawet deptakiem idą krowy holenderskie, które dają od razu czekoladę z mlekiem, nie tylko mleko - i nagle ten wykonawca zaryczał jak krowa, zapytując miłą krówkę, jak się czuje? M u u u! Koniec. Kropka. Nie widziałem nigdy przedtem zdjęć z Krynicy: Julianny na nartach. Pokazano mi te fotografie dopiero w Centrali warszawskiej, na wielkiej naradzie z udziałem przedstawiciela Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Daremnie tłumaczyłem, że przez słowo "krowa" nie rozumieliśmy żadnej postaci, szczególnie postaci gościa oficjalnego - nie wierzono mi. Zapewniałem, że wykonawca roli reportera ryknął sam (na żywo! Nie było płyt ani taśm!) bez mojego zezwolenia - nic nie pomogło. Poniosłem karę i dyrektor programowy warszawski także płacił przez kilka miesięcy haracz za ten "polityczny" wybryk "Fali". Do dziś nie rozumiem, jak połączono sobie te dwie rzeczy?

Drugim groźnym momentem była sprawa fragmentu dialogu politycznego aktualnie związanego z odkryciami dokonanymi w swoim czasie w Biskupinie. Rozmawiali o tym Aprikosenkranc i Untenbaum: - "Pan słyszał że w Biskupinie wykopali rycerza Zyndrama? - I co z nim zrobili? - Wstawili go do rządu..." Premierem był wówczas w Polsce Zyndram-Kościałkowski. Niedługo czekaliśmy na wezwanie z Centrali. Tym razem oprócz premiera obraził się za inny skecz minister poczty Kaliński, więc orzech był trudny do zgryzienia. Zaostrzono cenzurę i zagrożono zamknięciem audycji. Ale nie zamknięto. Naturalnie wykreślenie najaktualniejszych fragmentów mściło się na całości i atrakcyjności programu. W roku 1937 przyszedł kryzys humoru radiowego. Przez dziesięć miesięcy nie mieliśmy audycji niedzielnej. W roku 1938 wznowiono dawną "Lwowską Falę" pod nową nazwą "Tajoj", ale charakter programu zachowałem, co więcej - pogłębiliśmy satyrę radiową, ukrywając ją i kamuflując i dając się słuchaczom domyślać... Udało się to całkowicie.

Sukcesy teatralne i filmowe zespołu nie należą do tematu tej mojej jubileuszowej pogadanki, więc ograniczam się tylko do radiowej strony działania mojej niezapomnianej grupy wykonawców. Była to chyba ostatnią w Polsce "bohema", cyganeria nie z tego dzisiejszego świata. W następnych pogadankach, które już sobie dziś rezerwuję, mogę długo jeszcze mówić o niezliczonych anegdotach, kawałach i wyczynach tej niezwykłej gromady, tego jedynego w swoim rodzaju zespołu radiowego.

Los bywa przekorny: gdy nad Polską wisiały już chmury katastrofy - dostałem w sierpniu roku 1939 pismo z Centrali Polskiego Radia z propozycją wznowienia "Wesołej Lwowskiej Fali" pod pełną nazwą i z wszystkimi dawnymi typami. Proponowany termin rozpoczęcia programu jesiennego: 15 września 1939 r. Zostawiłem wtedy we wrześniu lwowskim, w gmachu naszej radiostacji; cały jeden pokój pełen szaf - a w nich listy, listy, listy - było ich kilka tysięcy z całej Polski, z Francji, Belgii, z Litwy - od moich słuchaczy... Jeden list zapamiętałem na całe życie i przekazuję jego treść wszystkim młodym autorom radiowym w zachęcie: list wpłynął po 17-tej Lwowskiej Fali (a było ich setki!), był cały w czarnych obwódkach i brzmiał: ""Lwowska Wesoła Fala" zmarła w wieku lat 17-tu na uwiąd humoru".

Los okazał się lepszy od tego słuchacza i żyła "Fala" przez setki programów i - jak się okazuje - została w pamięci wielu żyjących rodaków na całym świecie i tych w dzisiejszej Polsce.

Za tę wierną pamięć, w dniu cichego jubileuszu, w dniu, w którym mija 35 lat od stworzenia tej jedynej w swoim rodzaju audycji radiowej - dziękuję Wam, wszyscy dawni i obecni, moi dalecy słuchacze.


* Pogadanka wygłoszona przez autora przed mikrofonami radia BBC w Londynie w 35 rocznicę powstania "Wesołej Lwowskiej Fali" (red.).


Copyright (c) 2002 Instytut Lwowski
Warszawa
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Materiały opublikowano za zgodą Redakcji.

Powrót

Licznik