Mieczysław Oktaw Pietruski ©

Lwów - Warszawa
wrzesień 2004

TRZY CZWARTE WIEKU Z RADIEM

zeznania seniora na LXXX urodziny Polskiego Radia

    Poniższa próba ogarnięcia trzech ćwierci wieku przeżyć z Polskim Radiem ma charakter osobistej opowieści świadka wydarzeń o rozszerzonej orientacji technicznej. W sposób zamierzony autor nie wchodzi w sprawy programowe, jak też nie próbuje odniesień ekonomicznych. Nie zawsze był z Radiem: w opowieści nie mogło zabraknąć atrakcyjnego wątku telewizyjnego. To przeciąganie liny radio-telewizja-radio zakończyło się zwycięstwem bardziej humanitarnego radia. Niesposób też było oderwać się od przywoływania zdarzeń dziejących się w tle. Urodzony we Lwowie autor daje sugestywny obraz niechcianych wędrówek Polaków w XX wieku. Czytelnik zechce ocenić, na ile i jak to się udało.

Refleksje zamiast wstępu

Tak się złożyło, że los namaścił mnie radiem jeszcze w dzieciństwie i tak to trwa. W zbiorach rodzinnych jest zdjęcie kędzierzawego blond aniołka ze słuchawkami na uszach. To właśnie ja słucham gdzieś w roku 1932 z uwagą odległych głosów na Detefonie. Radia kryształkowego można było już wówczas słuchać niekoniecznie na słuchawki. Pojawiały się głośniki tubowe o kształcie waltorni, a mali domowi wynalazcy poszli dalej. Przenieśli mianowicie sprawdzony wynalazek podsłuchiwania sąsiadów przez szklankę - na słuchawki położone na talerzu. Skrzeczało to, ale postęp był i słychać było nie najgorzej.

A co to był ten Detefon - spyta dzisiejszy młody człowiek? No właśnie: było to rozpowszechnione polskie radyjko detektorowe na słuchawki. Bakelitowe pudełko miało na wierzchu szklaną oprawkę z kryształkiem galeny i gałkę kondensatora, z przodu gniazdka słuchawkowe, z tylu jeszcze gniazdka anteny i ziemi. Nie potrzebowało prądu, za to musiała być antena zewnętrzna i uziemienie pociągnięte od zakopanego wiadra lub rury wodociągowej. Nazwę Detefon zastrzegła firma warszawska i do wybuchu wojny sprzedano ich ponad pół miliona po 39 zł za sztukę. Proste radio lampowe kosztowało 160.

Kto dziś coś w ogóle wie o odbiorniku kryształkowym? Specjalną sprężynką szklanej oprawki trzeba było tak dłubać w kryształku aby to grało jak najgłośniej, potem jeszcze dostroić na maksimum gałką kondensatora choć i tak zawsze było za cicho. Słuchawki do odbioru codziennego dziś mogą dziwić, wtedy jednak radia lampowe były rzadkością nawet wśród bogatszych, bo radio jako takie w biednych galicyjskich stronach dopiero się zaczynało. Nieliczni posiadacze odbiorników lampowych we Lwowie mogli wprawdzie słuchać wieczornych koncertów z Berlina, Beromünsteru, czy Paryża, ale powszechne radio zaczęło się stosunkowo późno.

Rozwój radia w tej części Polski wiązał się z uruchomieniem 1 stycznia 1930 r. lwowskiej radiostacji PR na Targach Wschodnich. Wcześniej była Warszawa, Kraków. Poznań, Katowice i Wilno. Studia Polskiego Radia Lwów zostały urządzone w adaptowanej kawiarni Ziemiańskiej i na wyższych piętrach kamienicy czynszowej przy ul. Batorego 6 w centrum miasta. Dziwnym zrządzeniem losu, w przyległym budynku na tej samej ulicy Batorego pod obecną nazwą Kniazia Romana, działa od 29 października 1992 polska redakcja 'Radia Lwów', skąd - dzięki uprzejmości ukraińskiego radia Nezałeżnist' na jego fali UKF nadaje się, niestety już tylko w soboty, trzy godziny programu (1 godz. Program katolicki, 2 godz. świecki). Audycje prowadzą Polacy ze Lwowa i są one odbierane na UKF 106,7 MHz w promieniu około 70 km.

Lwowskie programy szybko znalazły siebie na antenie ogólnopolskiej. Były oryginalne i na dobrym poziomie wbrew temu, co się nieraz czyta - że były knajackie. Wszyscy czekali właśnie na Radcę Strońcia i 'Wesołą lwowską falę' ze Szczepciem i Tońciem, tak jak inni na wileńską kukułkę, czy krakowski hejnał. Antena ogólnopolska chyba w ogóle bardziej, niż dzisiaj, potrzebowała audycji z prowincji gdy Warszawa się nie wyrabiała. Przecież były to czasy radia na żywo z krótkogrającymi płytami i pierwocinami zapisu audycji. Pojęcie MAGNETOFON Telefunken dopiero tworzył. Nie było żarłocznej telewizji. Rozgłośnie regionalne stanowiły więc naturalne zaplecze jednolitego Polskiego Radia, były też trwałym elementem integrującym porozbiorowy kraj.

Ze swoją mocą 1,5 kilowata pierwsza radiostacja lwowska wystarczała do odbioru detektorowego w województwie lwowskim sięgającym za Rzeszów, a po podwyższeniu mocy w roku 1931 do 16 kW i jeszcze w roku 1936 do 50 kW - w całej ówczesnej Polsce południowo-wschodniej i dużo dalej w nocy1. Trudno by dziś było taką mocą się chwalić, gdy współczesne fale średnie operują setkami, a gdzieniegdzie i tysiącami kilowatów. Fakt, że nie było jeszcze zakłóceń i zawsze była antena zewnętrzna, a to znacznie powiększa zasięg odbioru. Na curiosum zakrawa fakt, że do roku 1939 zasięgi stacji Polskiego Radia drukowano dwojako, bo dla odbioru słuchawkowego i lampowego! To był znamienny znak: społeczeństwo ubogie, elektryfikacja w powijakach. Dziś nikt o radiu kryształkowym nie tylko nie słyszał, ale młodzi w Polsce nawet o istnieniu innych zakresów, niż fale ultrakrótkie. Niedługo i UKF przejdzie do historii za zasługą multimediów, sprzętu Hi-Fi, kina domowego, DAB, DRM i czego tam jeszcze... Tempora mutantur et nos mutamus in illis - chciałoby się rzec.

Później w miejskich domach radia lampowe już były, ale na niezelektryfikowanej prowincji ciągle potrzebne były drogie odbiorniki bateryjne wymagające anodówki 120 V i akumulatora 4 V starczającego na tydzień. Radio na wsi rozwijało się powoli, bo słuchanie musiało być oszczędne i było w ogóle kłopotliwe. Najbliższy 'prąd' do ładowania akumulatora był zwykle w odległym młynie, młynarz brał za to złotówkę. a tyle kosztowało kilo cukru. Przy przedwojennych cenach radio lampowe na wsi było więc luksusem. Dla młodego człowieka szczytem szczęścia był prezent gwiazdkowy w postaci zestawu do zmontowania radia słuchawkowego, w którym oczywiście nie brakowało linki antenowej, białych izolatorów, przełącznika uziemiającego, wtyczek i … przewodnika.

W naszym dworze w Rudzie pod Lwowem radia już były. Długa antena na porcelanowych 'jajkach', jakieś 50 metrów, przebiegała od oficyny do werandy, dalej pod jej sufitem przechodziła do okna saloniku gdzie miała przełącznik uziemiający, skąd wraz z uziemieniem szła do radia. Duży RADIO UNION stał na honorowym miejscu w saloniku na oszklonej szafce z kółkami, tak więc wraz z kabelkami od anteny i uziemienia dawało się to wszystko przyciągnąć do kanapy. W szafce było miejsce na baterię anodową, akumulatory, woltomierz i jak zwykłe na różne rzeczy niewiadomej potrzeby. Tego radia używało się oszczędnie, można powiedzieć - uroczyście. Ograniczeń natomiast nie miał kryształkowy Detefon i na nim udawało się coś-tam innego poza stacją lwowska w nocy usłyszeć.

Na tej oszklonej werandzie przeżyliśmy w lecie 1938 pierwszą poważną lekcję fizyki. Zawsze słyszeliśmy, aby w czasie nieużywania radia antenę uziemiać, czyli żeby przełącznik na ramie okna był skierowany w dół. I stało się, dostaliśmy lekcję poglądową. Przyszła letnia burza i jak to na wsi, pioruny waliły gęsto. Jeden z nich gruchnął w drzewo obok rozwieszonej długiej anteny. Powstał w niej tak silny prąd indukcyjny, że przechodzący pod sufitem werandy przewód momentalnie rozżarzył się do białości i obwisł, ale prąd spłynął przez przełącznik wprost do ziemi, a nie poprzez radio. Właśnie tam schroniliśmy się z bratem przed burzą. Co by było, gdyby antena nie była uziemiona? Wyładowanie zniszczyłoby radio, mogłoby i nas porazić, a nawet wywołać pożar.

Dziś takich spraw z antenami nie ma. Są inne kłopoty, bo wewnętrzna antena ferrytowa w odbiorniku zastępuje wprawdzie z powodzeniem antenę zewnętrzną, ale ma silną kierunkowość. Nie jest to przeciętnemu słuchaczowi podpowiadane i stąd m. in. biorą się utyskiwania na zły odbiór 'Jedynki' z Solca Kujawskiego, zamiast poszukać w mieszkaniu lepszego miejsca i innego kierunku. Kombinowanie z teleskopową anteną prętową nie służy niczemu, poza UKF.

Domowe uniwersytety

To wszystko wraz z dworskimi maszynami od których młodych ludzi nie dało się odpędzić, było swoistym politechnicznym uniwersytetem. Do tego 'uniwersytetu' bez wahań doliczyć trzeba naukę w szkole O.O. Jezuitów w Chyrowie k. Dobromila, gdzie już w IV i V klasie powszechnej (dziś podstawowej) roboty ręczne i różnorakie warsztaty uczniowskie stały na poziomie, którego dla naszych szkół należałoby sobie tylko życzyć. Tam też jezuiccy i świeccy nauczyciele dawali jakiś wstęp do działania radia. Pomyśleć… Nic więc dziwnego, że z nastaniem pierwszej okupacji sowieckiej we Lwowie (1939-1941) już podrośnięty młody człowiek potrafił nieźle majstrować, a nawet robić radia do sprzedaży na Krakidałach, czyli targu ulicznym na Placu Krakowskim za Gmachem Skarbka. W rozregulowanym mieście pierwszego okresu wojennego pieniędzy brakowało i każde zarobkowanie było dobre. Każdy grosz był potrzebny, a ponieważ Radio Lwów, choć przeflancowane na inne tory, działało dalej, więc tanie radia kryształkowe szły dobrze. Gdzieś zdobywało się potrzebne części, z dykty robiło pudełka które po oklejeniu błyszczącym zielonym papierem zeszytowym stawały się pięknymi radyjkami na słuchawki. Ze zbytem czegokolwiek na Krakidałach (obecnie ul. Torhowa) za 'pierwszych Sowietów' problemu nie było.

Natomiast za Niemców (od sierpnia 1941) było gorzej bo radia stały się nielegalne, ale i tu sobie radziliśmy. Niektórzy koledzy próbowali nawet sił w ulicznym czyszczeniu butów na ul. Legionów (zachodnia strona Prospektu Swobody) po zrobieniu sobie stołeczków pucybuta i zebraniu akcesoriów. To szybko minęło gdy zdano sobie sprawę, że klientami są przeważnie Niemcy, a Polak Niemcowi butów czyścić nie będzie! Dziw dziś bierze, jak odpowiedzialne i samodzielne były te puszczone samopas lwowskie kilkunastolatki, gdy rodzina przejęta klęską i wywózkami była myślami daleko.

Nasze ukryte przed Niemcami radia, znacznie już nowocześniejsze, bo lampowe, służyły później konspiracji. Tu już nie było żartów. Kilku wskazanych przez szpiclów znajomych przypłaciło to życiem. Jednym z nich był mój przyjaciel i nauczyciel, Andrzej Nalepa z ul. Nabielaka. Mówiono później, że niechcący wydał go Niemcom szkolny kolega. Jędrek miał w domu cały warsztat radiotechniczny, istne laboratorium i to go zgubiło. Jeżeli widzi mnie ze swojego miejsca w zaświatach, to składam mu podziękowania za te pogłębione umiejętności które we mnie, wówczas już kilkunastoletnim chłopaku, zaszczepił na całe dalsze życie ...

Ciąg dalszy okupacji niemieckiej był już banalny, bo bez radia2 i nie we Lwowie. Osiedliśmy w podrzeszowskim miasteczku powiatowym Strzyżów. Nie było tu prądu, wodociągu, gazu, kanalizacji, asfaltu - niczego. Za to było swojsko, pięknie i przyjaźnie. O radiotechnice u w GG3 nie było mowy, dopiero pod sam koniec wojny coś się pojawiało. W zamian radziliśmy sobie coraz lepiej w mechanice, też za zasługą dozwolonej przez Niemców szkoły zawodowej przygotowującej ślusarzy. Tyle wolno było Polakom umieć. Chciwie więc podglądaliśmy w niedalekim dworze wujostwa w Trzcianie pracę warsztatów polowych Luftwaffe, co w małej miejscowości odbywało się - o dziwo - bez problemów. Jakie piękne mieli narzędzia! Nie mogliśmy pojąć jak to jest, że obóz polowy ma światło elektryczne, a my w dworze - nie. Do dziś pamiętam z jaką wprawą maszyny kucharz polowy siekał rzodkiewkę. Artysta. A na deser mieli kompot agrestowy z puszki, ciastka i czekoladę z czego i nam, w lecie 1944 wiecznie głodnym, coś się dostawało. Żołnierze frontowi zapewne odnajdywali w nas, kilkunastolatkach, odbicie swoich pociech pozostawionych gdzieś-tam daleko w domu. To byli lotnicy - zawsze i wszędzie elita. Oto obrazek świadczący o ludzkich odruchach w każdym wojsku:

Wyjął Niemiec z futerału swój piękny 64-basowy akordeon Hohner, żebym pograł przy ognisku bo zobaczył, że nieźle gram na mojej biednej harmonii z polepionym miechem. Oddasz mi rano. Aż tu nagle w nocy ogłoszono alarm i nie udało się już dogonić ich auta z uciekającym futerałem. Chyba w młodym człowieku musi tkwić jakaś wrodzona wrażliwość skoro pamiętam do dziś to uczucie zawodu sprawionego komuś, choć nie z własnej winy, tak bezceremonialny był frontowy alarm. Ten, tracący w grupie indywidualność, bezradny Niemiec, pomachał mi jeszcze na pożegnanie. Akordeon cieszył nas do czasu ukradzenia go przez NKWD, ale to osobna i pouczająca historia z przeszłości. Polityczna.

Ci sami lotnicy z polowego lotniska nauczyli mnie czyścić zamek karabinu Mauser. Jak to, Niemcy, Polaka? Tak. Do tego to było lotnictwo i do tego jednostka specjalna z dwusilnikową chlubą myśliwską III Rzeszy, Me-110, na jakim Rudolf Hess uciekł Hitlerowi do Anglii! To nie koniec dziwnych zachowań. Dostałem do litrowych butelek niebieskiej syntetycznej benzyny lotniczej. Z zakładów w Oświęcimiu, deficyt przecież. Wszystko wiedzieli i mówili, choć nie mieli prawa wiedzieć, a co dopiero Polakowi dawać. Był to rok 1944: cofająca się armia, braki w zaopatrzeniu, świadomość klęski. Sabotaż? Byle prędzej do cywila i do domu? A obrazki były smutne, gdy na koniec specjalny parowóz z hakiem rwał podkłady kolejowe na pół, żeby żaden pociąg ze wschodu nie przejechał już na zachód; uczucie czegoś nieodwracalnego. Jak pięknie się przewracał wysadzany nie wiadomo po co czerwony komin gorzelni...

Z zestrzelonego koło Strzyżowa, ale prawie całego Messerschmitta Me-109 to i owo udało się wymontować zanim nie zabrało go ruskie wojsko. Cała okolica pachniała benzyną. Ciekł olej i słodki glikol z popękanego olbrzymiego widlastego silnika o dwóch świecach na cylinder i podwójnym aparacie zapłonowym. Skądś już się i na tym znałem, ale do dziś nie rozumiem, dlaczego lotnicze świece zapłonowe M18 nie chciały działać w motocyklu? Długo studiowałem zabraną stamtąd skrzynkę radiostacji. Znaliśmy się na wszystkim. Wiedziałem, jak zrobić z karabinu Mauser 'obrzyna' i gdzie jest granica długości czy raczej krótkości, żeby utrzymać to w rękach i nie zrobić sobie, czy komuś obok krzywdy. Byłem rozważnym 'ekspertem' od broni i techniki, tak mówili. Dzisiejsi kilkunastolatkowie mają inne priorytety. Cieplarniane. Chwała Bogu.

Cofnę się jednak do Lwowa lat 1939 - 1941, bo tam w gronie kolegów w diesiatiletce (później za Niemców było inaczej) kombinowaliśmy i uczyli się od siebie najlepiej. Nie trzeba mówić, jakie nastroje wobec nowej władzy były wśród nas - Polaków, Żydów i Rusinów w jednej klasie. Byliśmy wtedy jeszcze lwowską wspólnotą. Kiedy dyrekcja chciała przenieść V klasę w szkole na Kopernika na górę, a Gienia Mandel nie potrafiła pokonać strachu i wejść na I piętro, to wszyscy stanęliśmy za nią murem i ukraińska dyrektorka musiała ustąpić. Zginęła dobra Gienia, nie ma dawnego Lwowa ... Ale podobno odradza się duma z magicznego miasta u innych współczesnych Lwowiaków !

W owych latach brakowało już wszystkiego. Żarówki dobrze było kraść Sowietom spod nosa, np. z piwnic GPU, bo zawsze były. Tam przy wykręcaniu żarówki dostałem ostrzeżenie i nauczkę na całe życie: kopnął mnie prąd - od rąk, przez całe ciało w dół, do wilgotnych butów i mokrej piwnicznej ziemi. Dobrze, że we Lwowie było 110, a nie 220 V. Nie miałby kto pisać tych słów... Gdy więc w lecie 1941 z porzuconych przez Armię Czerwoną czołgów i innych pojazdów wymontowywaliśmy różne części, to przystępowałem do tego z poważną wiedzą praktyczną i zdwojoną rozwagą.

Ówczesny Lwów - z tą masą amunicji w czołgu T-34 na Pl. Św. Ducha (w tym miejscu stoi dziś pomnik Pidkowy), czy w JS-1 koło kościoła M.B. Ostrobramskiej na Łyczakowie, czy samochód pancerny GAZ koło cmentarza na Janowskiej - nauczył nas demontażu pocisków armatnich. Najpierw trzeba było brać się za zapalnik i odpowiednim kluczem go wykręcić, ostrożnie, bo było kilka typów: uderzeniowe i szrapnelowe. Te ostatnie miały sprytny mechanizm zegarowy uruchamiany siłą odśrodkową pocisku w locie. Żeby następnie rozbrojony pocisk odłączyć od łuski i dostać się do prochu pod nim (zapalone rurki prochu latały z bzyczeniem jak rakiety co strasznie się dzieciom podobało), to trzeba było waleniem o chodnik go obruszać i wtedy wyjąć. Żółty trotyl wewnątrz pocisku bez zapalnika był już niegroźny i dawał się wytopić, a nawet dobrze palił się pod kuchnią. Łuski były z pięknego mosiądzu i przydawały się do różnych celów.

A ogromny, trzywieżowy czołg JS-1 (Josif Stalin!) porzucony na rogatce łyczakowskiej, omal się nam nie spalił przy krótkim spięciu podczas wyciągania akumulatorów. W środku pełno było brudów i smarów co się zapaliło od iskier. Uratowaliśmy czołg (i może okolicę, gdyby wybuchła amunicja) metodą straży pożarnej: dużo wody mieliśmy do wysikania! Na tym tle rozbieranie naboi karabinowych dla wysypania prochu potrzebnego do czego innego było błahostką.

Zastanawiałem się później nieraz, co te pojazdy miały do roboty w mieście, na co liczono, i dlaczego zostały porzucone z pełnym w zasadzie wyposażeniem? Wytłumaczenie było jedno: zaskoczenie i panika. To był pamiętny czerwiec 1941 r.



1 Przypomnijmy, że fale średnie cechują się dużymi zasięgami nocnymi dochodzącymi do 1500 km. Użyteczny zasięg dzienny to 20-200 km, zależnie od mocy nadajnika.
2 Odbiorniki radiowe zostały przez Niemców skonfiskowane i zakazane pod karą śmierci.
3 General Gouvernement - nazwa nadana przez Niemców okupowanym terytoriom Polski podzielonym na dystrykty. Głównym miastem był Kraków.

Powrót
Licznik