LWÓW I JEGO MIESZKAŃCY

Wydanie specjalne tygodnika Przekrój

(1991)

Magdalena Bajer

Z PAMIĘCI

TEGO ROKU MIJA 330 ROCZNICA POWSTANIA UNIWERSYTETU JANA KAZIMIERZA WE LWOWIE.
Pięć lat temu, w listopadzie roku 1986, grono lwowian — nie było jeszcze Towarzystwa. Miłośników i wielu innych organizacji służących pamięci o Kresach — urządziło spotkanie naukowo-artystyczne albo, jak kto woli: historyczno-artystyczne w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej. Prof. Artur Hutnikiewicz, asystent lwowskiej polonistyki, po wojnie profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, który „trzymał" (to po lwowsku) wtedy referat wprowadzający, powiedział, że od Jałty UJK żyje nadal bytem metafizycznym poprzez ciągły kontakt zmarłych lub zamordowanych mistrzów z ich naukowym potomstwem, rozproszonym po miastach Polski, a i poza jej granicami.

Najwięcej owego potomstwa — dzisiaj to już późne wnuki — we Wrocławiu, gdzie znalazła się po wojnie niemal cała lwowska medycyna, gdzie osiedli też w dużej liczbie profesorowie politechniki, potem w Lublinie, gdzie geografia, także w Warszawie, Poznaniu, Krakowie, Łodzi.

Należąc sama do średniego pokolenia owych potomków i jako dziecko asystentów Wydziału Lekarskiego UJK, później profesorów medycyny we Wrocławiu, i jako studentka wrocławskiego uniwersytetu patrzyłam, jak się lwowski duch akademicki odradzał i kształtował w nowej geograficznie okolicy Polski i w innej zupełnie erze jej historii. Zewnętrznie nic mu nie sprzyjało. Po krótkim okresie względnej swobody trzeba było rodowód taić, na nic, co w nim chlubne i budujące, nie można było powoływać się wprost. A przecież wszystko to właśnie, co budujące w tradycji UJK, zostało przekazane następnym pokoleniom inteligencji. Zastanawiałam się, czy wolno twierdzić to kategorycznie i raz po raz upewniam się, że tak.

W 1988 roku ze środowiska Politechniki Wrocławskiej wyszła idea budowy w tym mieście pomnika Orląt. Zaktywizowało to bardzo, dość bierne wówczas, rzesze studentów, którzy organizowali zbiórki pieniężne, aukcje książek, sprzątali kwaterę na jednym z cmentarzy, gdzie 11 listopada, w rocznicę odzyskania niepodległości, wmurowano kamień węgielny. Rozmawiałam wtedy z rektorem politechniki, prof. Janem Kmitą, lwowianinem z wyboru, urodzonym na Mazowszu, który powiedział mi o czymś, z czego nie zdawałam sobie sprawy: Myśmy bardzo wcześnie zaczęli dokumentować wszystko, co dotyczy historii i tradycji całej politechniki, poszczególnych dyscyplin, różnych szkół naukowych, katedr, itp. — wtedy, kiedy nie było wolno zbytnio się w tę tradycję zagłębiać. Mamy sporo wydawnictw, np. wspomnienia profesorów, gdzie wiele jest o Lwowie, np. obszerne nawiązanie do lwowskiej części dziejów w opublikowanej historii szkoły. Myśmy się wprost powoływali na te tradycje. Na naszym Wydziale Budownictwa Lądowego, a - jak się orientuję - na innych także, studenci uczyli się z książek lwowskich profesorów — to trwało długo.

To się przenosiło i miało następców. Twórcami nauki o budowie mostów byli lwowscy profesorowie: Mieczysław Thulie i Leon Danielski. We Wrocławiu katedrę zorganizował i prowadził ich uczeń, prof. Dobrosław Strożecki. Jedna z jego córek-bliźniaczek, moja szkolna koleżanka, jest dziś chemikiem i pracuje na Politechnice Wrocławskiej.

Rysem owej silnej i trwałej spójności środowiska akademickiego we Lwowie było chyba poczucie akademickiej właśnie godności, dumy z tego, że się albo wprost przynależy do universitas (politechnika, choć o wiele młodsza, do owej wspólnoty naturalnie się liczyła), albo znajduje w bliższej lub dalszej orbicie. I to także pozostało poprzez pokolenia wyrosłe już na innym krańcu Ojczyzny. Odzywa się przy okazjach raczej odświętnych, ale krzepi, zwłaszcza dzisiaj, kiedy doświadczamy społecznej dewaluacji wykształcenia i parania się akademickimi zajęciami. Dlatego między innymi trzeba tradycję UJK, lwowskiej inteligencji, nie tylko przypominać, lecz utrwalać żywą.

Czyniąc zadość tej pierwszej powinności, wspomnę tutaj najkrócej kilka znaczących wątków.

W okresie międzywojennym zasłynęła lwowska szkoła matematyczna, którą u progu niepodległości, a właściwie jeszcze tuż przed progiem, „wymyślił" Zygmunt Janiszewski, pragnąc, aby Polska, wracając na mapę Europy, wniosła w nowy powojenny świat we wianie coś istotnego, a zarazem oryginalnie własnego.

Matematyka, czysta matematyka, była wtedy dziedziną mało kosztowną, a mieliśmy akurat sporo talentów matematycznych. Pierwszej wielkości talentem okazał się wkrótce Stefan Banach, odkryty kiedyś na krakowskich Plantach przez Hugona Steinhausa, już wybitnego matematyka. Stefan Banach nigdy nie ukończył studiów wyższych, choć mówi się o nim zwykle: profesor. Był twórcą wielu ważnych idei naukowych, teorii, odkryć. Przesiadywał z gronem kolegów i uczniów w kawiarni Szkockiej, przy ul. Akademickiej i goście ci przysparzali pracy kelnerom, zapisując marmurowy blat stolika liczbami oraz wzorami, aż któryś z kelnerów położył temu kres, ofiarowując uczonym mężom gruby kajet. Tak powstała „Księga Szkocka", gdzie jedni wpisywali nie rozwiązane zagadnienia matematyczne, inni ich rozwiązania. Po drugiej wojnie światowej, we Wrocławiu, gdzie osiadł prof. Steinhaus, prowadzono „Nową Księgę Szkocką", przenosząc z czasem jej treść do czasopism naukowych. Nad Odrą znalazła kontynuację szkoła matematyczna nazywana wrocławską.

„Ośrodkowość", jak to określił matematyk obecnie warszawski, prof. Stefan Łoś, była charakterystyczna dla życia uniwersyteckiego we Lwowie. Polegała na tym, że wybitne indywidualności naukowe, zwykle zarazem natury wyróżniające się pośród otoczenia, szybko skupiały wokół siebie grono uczniów kontynuujących z czasem ich dzieło, rozszerzających je o nowe pola, utrwalających w powszechnym poziomie wiedzy.

Takimi indywidualnościami byli założyciele lwowskiej szkoły prawa publicznego: Stanisław Starzyński i Oswald Balzer (imieniem tego drugiego nazwano salę w Uniwersytecie Wrocławskim, gdzie każdy niemal student słucha jakiegoś wykładu). Ludwik Ehrlich skupił wokół siebie ludzi, którzy przejmowali odeń nowe, nowoczesne, widzenie prawa narodów, nazwanego później prawem międzynarodowym. Przy Wydziale Prawa zorganizował trzyletnie studium dyplomatyczne, jedyne wówczas w Europie, z myślą o potrzebach polityki zagranicznej niepodległej Polski.

Poczucie godności, ową dumę z przynależności do uniwersytetu, uzasadniał, jak sądzę, żywy udział w życiu publicznym profesorów i asystentów UJK. Wszyscy ci ludzie mieli poczucie powinności wobec narodu i potrzebę służby, chociaż nie mówili pewnie nigdy o zastosowaniach praktycznych nauki, aplikacjach, kosztach, jakie społeczeństwo na naukę ponosi. Byli elitą intelektualną i duchową z wszelkimi wynikającymi stąd konsekwencjami. Każdy z wybitnych służy walorami swego umysłu tam, gdzie to było potrzebna.

Eugeniusz Romer, ojciec nowoczesnej kartografii, odłożył na rok pracę badawczą, żeby po kilkanaście i więcej godzin na dobę pracować w Paryżu nad przygotowaniem dla komisji wersalskiej uzasadnienia nowych polskich granic. Kierownik kliniki pediatrycznej UJK, prof. Franciszek von Groer, założył przy niej szkołę pielęgniarek, której ukończenie otwierało absolwentkom drzwi wszystkich lecznic w kraju.

Była jeszcze na lwowskim uniwersytecie szkoła historii sztuki, nowoczesna, wręcz awangardowa, której mistrz Jan Bołoz Antoniewicz wbrew ówczesnemu obyczajowi, a nawet zasadom swojej dyscypliny, przedmiotem zainteresowania naukowego uczynił sztukę współczesną. Sam zresztą uprawiał krytykę artystyczną.

Była tam szkoła historii społeczno-gospodarczej skupiona wokół Franciszka Bujaka, prekursora badań włączonych dzisiaj do naukoznawstwa. 

Zaczynał się w dwudziestoleciu kształtować spośród asystentów Jakuba Parnasa lwowski ośrodek biochemii, dziedziny całkiem wtedy nowej, oddzielającej się z jednej strony od medycyny, wychylającej ku biologii, ale nie tej klasycznej, tylko przyszłej. Jednym z asystentów prof. Parnasa był dr Paweł Ostern, wzmiankowany w encyklopedii brytyjskiej, zamordowany przez Niemców we Lwowie, do którego powrócił w 1939 roku ze stypendium w Cambridge. Wdowa po nim, jedna z najbliższych memu domowi osób, matka mojej przyjaciółki, prowadziła przez trzydzieści z górą lat sekretariat Uniwersytetu Wrocławskiego, gdzie nieuchwytnie panował duch lwowski — pogodna rzeczowość i elegancka swoboda. Istnieje na pewno legenda Uniwersytetu Jana Kazimierza — części legendarnego Lwowa. W tej legendzie zmitologizowane są na pewno: patriotyzm i humor, ofiarność i skłonność do wiców, sentymentalizm i wesołość. To są cechy wszystkich lwowian, a ludzie ze środowiska uniwersyteckiego do nich zawsze należeli i zawsze, bez ostentacji, niejako naturalnie, przekraczali wszelkie wynikające z lwowskości ograniczenia.

Początkami sięga Uniwersytet Jana Kazimierza kolegium jezuickiego z przełomu szesnastego i siedemnastego wieku, założonego dla ożywienia kulturalnego wschodnich kresów Rzeczypospolitej, włączenia tej wspólnej ziemi wolnych narodów w życie umysłowe Europy. Jezuicki model wykształcenia był zawsze bardzo uniwersalny i kosmopolityczny. Może w tych początkach wolno szukać źródła szczególnej zawsze otwartości lwowskiego -środowiska akademickiego na to, co działo się w nauce europejskiej, co w niej było nowe i także na to, co działo się w Europie poza sferą nauki. Nie było ono tak poddane „uciskowi doli historycznej" jak krakowskie Uniwersytetu Jagiellońskiego, w czym zasługa także osobliwego genius loci, pogranicza kultur, które zawsze przyciąga natury bujne, umysły żywe, sprzyja śmiałym ideom.

Uniwersytet lwowski był przez całe swoje istnienie redutą polskości na kresach, lecz tylko niekiedy bywał szańcem. To ważne, jak sądzę, rozróżnienie. Wyjaśnia wspomnianą intelektualną otwartość, europejskość współistniejącą z gorącym patriotyzmem, skłonnym do ofiar. Tłumaczy, dlaczego na tym uniwersytecie wykształciło się tylu Rusinów, dlaczego wykładali Polacy pochodzenia żydowskiego, niemieckiego, jak Rudolf Weigl, jeden z najpierwszych Polaków, który podczas okupacji stał się symbolem patriotyzmu i człowieczeństwa, ratując dziesiątki lwowiaków — karmicieli wszy w swoim instytucie.

W każdym zagrożeniu miasta czy kraju akademicy wszystkich rang stawali natychmiast, jak w listopadzie 1918 roku, jak we wrześniu 1939. Kiedy zagrożenie mijało, równie szybko wracali do właściwych sobie zatrudnień — bez skłonności do kombatanctwa.

Możemy dzisiaj o nich wszystkich mówić. Możemy gromadzić i pokazywać pamiątki, publikować wspomnienia, fotografie, dokumenty. Powinniśmy to czynić, żeby uzupełnić wiedzę o przeszłości.

Może jeszcze ważniejsze jest to, co trudniej określić, co z każdym opuszczającym uniwersytet, każdy polski uniwersytet, pokoleniem przecież się oddala i blednie — zaszczepianie najlepszych cech tamtego środowiska, formowanie wedle tych cech umysłów polskiej inteligencji. One nie są anachroniczne ani niepotrzebne w dobie, kiedy laboratoria naukowe i otoczenie ludzi wykształconych w uniwersytetach tak bardzo się zewnętrznie różnią od tamtych lwowskich. Inne cechy nie związane z pracą akademicką — przejęcie się służbą narodowi, a widzenie tej służby w szerszym obrazie świata — są bodaj jeszcze potrzebniejsze.


Materiał umieszczono za zgodą Redakcji. Wszystkie prawa zastrzeżone dla Redakcji tygodnika "Przekrój"

Powrót
Licznik

  Licznik

"
"