LWÓW I JEGO MIESZKAŃCY

Wydanie specjalne tygodnika Przekrój

(1991)

MIECZYSŁAW CZUMA

U ZBIEGU DRÓG NA ROZSTAJU RZEK

Każdy nowy dzień zaczynam przy hotelowym oknie. Najpierw patrzę na kościół i klasztor Bernardynów. Ucichły organy, milczą dzwony, zgromadzenia zakonnego dawno już nie ma. Ale wzniesione z kamiennych ciosów ściany nadal pysznią się urodą renesansu i baroku. Fundatorem tych wież, naw, dzwonnic i budynków mieszkalnych był Jerzy Mniszech, wojewoda sandomierski. Ojciec Maryny, teść Dymitra Samozwańca. Ta świątynia niepodobna jest do innych. Była nie tylko domem modlitwy, ale i twierdzą. O jej mury nie raz jeden rozbijały się nieprzyjacielskie najazdy. Potem spoglądam w stronę dawnych Wałów Hetmańskich. W pewnej odległości od hotelu, za łukiem łagodnego zakrętu, perspektywę tej ulicy zamyka gmach najsławniejszego z tutejszych teatrów. Wzniesiono go według planów Zygmunta Gorgolewskiego w ostatnich latach ubiegłego wieku. Warto przypomnieć, że nieco wcześniej otwarty został w bliskim sąsiedztwie Plant i przybytek krakowskiej Melpomeny.

Podobieństwo tych świątyń sztuki jest uderzające. Obie wzorowane są na kształtach paryskiej opery. Dla obu kurtyny malował Henryk Siemiradzki. Jednakże to właśnie tutejsza scena uchodzi za doskonałą niemal kopię pierwowzoru. Skąd to przekonanie? Otóż pod francuską siedzibą tańca i muzyki płynie strumyk o nazwie Bievre. Tędy prowadzi swoje wody do Sekwany. A na Wałach Hetmańskich jest. niemal tak samo. Pod teatrem uwięziono Pełtew, jedyną rzekę Lwowa.

Tuż przed hotelem wyrasta znajomy pomnik. Przyglądam mu się zawsze ze wzruszeniem. Cokół z czerwonego granitu dźwiga jasną kolumnę. Opiera się o nią wykuty w brązie twórca „Pana Tadeusza". Uskrzydlony geniusz podaje poecie lirę. Antoni Popiel ukończył swoje dzieło w roku 1904, pół wieku po śmierci wieszcza. Monument stanął w samym sercu miasta. Kiedyś tędy właśnie podążała Pełtew od ulicy Akademickiej w stronę miejskich obwałowań. Przykryto ją jednak skwerami, zadaszono brukami jezdni i chodników. Tak właśnie powstał najruchliwszy z tutejszych placów. Najpierw nosił imię cesarskiego Ferdynanda, potem nazywano go Mariackim. Teraz patronuje mu Adam Mickiewicz.

Mieszkam u „George". Na tym secesyjnym budynku rozpina dziś swoje litery „Inturist". Dawna nazwa, choć przykryta nowym szyldem, wcale jednak nie odeszła w niepamięć. Nadal należy do całych pokoleń tutejszych bywalców. Pokoje z elektrycznością, wanny na każdym piętrze znajdziesz tylko u „George'a". Na początku naszego wieku takie zdania drukowane były w gazetach wielkimi literami. Dziś nikogo już nie zachęca się w podobny sposób do korzystania z płatnych noclegów. I pewnie dziwi się temu święty Jerzy przebijający smoka wysoko na hotelowym frontonie.

Przed laty stała w tym miejscu sławna gospoda familii Hoffmanów. Płaskorzeźba przedstawiająca walecznego rycerza pamięta jeszcze tamte czasy. Któż nie przekraczał wówczas progów najpierwszego z tutejszych zajazdów? Kto nie przemierzał przerzuconych nad nurtem Pełtwi mostków?

Tu stawał w drodze do Wierzchowni pan Honoriusz Balzak, stąd w czasie powrotów do Paryża pisywał listy do Eweliny Hańskiej. W tych murach podczas gorących dni 1848 roku podejmowało miasto generałów Bema i Dwernickiego. Przez okna nie istniejącej już oberży kazał Aleksander Fredro w „Dożywociu" spoglądać Łatce. W ósmej scenie trzeciego aktu tego dramatu powiada on do Leona:
  Patrzaj, jaki świat wesoły... 
Patrz na chmury, na te góry, 
Na ulice, na kościoły, 
Na te fiakry, na te budki, 
Te piękności dzieł natury!
 

Poprzez parterowe witryny hotelu nie widać już teraz ani Wysokiego Zamku, ani Góry Piaskowej. Dachy pobliskich domów od tamtego czasu podniosły się. A postawiona przez niejakiego Sprechera po drugiej stronie placu okazała kamienica zasłoniła katedrę i wieżę ratuszową. Pewnie dlatego nazywano ją kiedyś „drapaczem chmur". Był to jednak czysty przejaw miejscowego humoru, bo budynek liczy sobie ledwie cztery piętra.

„George'a" wzniesiono w roku 1901. Na przełomie stuleci miasto bogaciło się o monumentalne gmachy, wydłużało o nowe ulice. Lwów stał się w tym czasie ruchliwą metropolią północno-wschodnich obszarów cesarstwa Habsburgów. I płodnym skupiskiem polskiego życia umysłowego.

W przeciwieństwie do pozostałych zaborczych stolic Wiedeń przejawiał niekiedy gotowość do pewnych ustępstw politycznych. Nad Dunajem zachowywano się tak w imię chronienia dobrze pojętych własnych interesów. Niezależnie jednak od wszelkich podobnych intencji przyznany tym ziemiom lokalny samorząd był prawdziwym dobrodziejstwem dla narodowych potrzeb. Sprzyjał rozwojowi nauk, krzepił kulturę, rozpalał oświatę, wspomagał roboty publiczne.

W podzięce za doznane łaski przed gmachem miejscowego Sejmu postanowiono wznieść pomnik cesarza Franciszka Józefa. Nie kwapiono się jednak zbytnio do tego dzieła. Na placach i ulicach pojawiały się spiżowe podobizny Fredry, Ujejskiego, Mickiewicza, Sobieskiego, Smolki, Kilińskiego i innych. A do odsłonięcia monumentu najjaśniejszego pana nigdy jakoś nie doszło.

Uniwersytet także nosił imię miłościwie panującego. Ale wiedza, którą przelewał w miejscowe umysły, wcale nie pochodziła z Wiednia. Tworzyli ją ludzie pragnący służyć tej ziemi. Było ich wielu. Antoni Małecki, filolog, autor prac poświęconych Kochanowskiemu, Modrzewskiemu, Słowackiemu; twórca podręczników do nauczania gramatyki języka polskiego. Oskar Balzer, historyk prawa, obrońca tatrzańskiego Morskiego Oka przed roszczeniami Węgrów. Rudolf Zuber, geolog, badacz fliszów karpackich odkrywca krynickich wód mineralnych. To tylko niektóre z godnych przypomnienia postaci. Były ich całe zastępy.



W roku 1894 w stolicy Galicji otwarto Wystawę Krajową. Tym wydarzeniem czczono zwycięstwo Tadeusza Kościuszki odniesione na podkrakowskich polach równo przed wiekiem. Pokaz zdolności gospodarczych uświetniła Panorama Racławicka, dzieło Jana Styki, Wojciecha Kossaka i kilku jeszcze innych twórców.

Historycznym wspomnieniom i artystycznym przeżyciom towarzyszyła jednocześnie troska o sprawy praktyczne. Z tej okazji uruchomiono więc także i pierwszy na dawnym obszarze Rzeczypospolitej tramwaj elektryczny. Woził on pasażerów z dworca kolejowego do pawilonów wystawowych na Wzgórzu Stryjskim.

Na pobliskich brukach nadal pobłyskują metalowe szyny. Żółto-czerwone wagony jak przed laty rozdzwaniają się na zakrętach. Kto jednak odszukać chce każdy tutejszy zakątek, musi umieć oddalić od siebie pokusę wszelkich przejazdów. Na dachy poprzyrastanych do siebie kamienic, na kopuły cerkwi i wieże kościołów spojrzeć trzeba z góry. Najlepiej z któregoś z pobliskich wzniesień. Z placu Mickiewicza na Wysoki Zamek nie jest daleko. Oglądam przywieziony ze sobą dawny plan miasta. Czarnieckiego, Teatyńska, Kopcowa. Te ulice zaprowadzą mnie do celu.

Wyrastające w bliskim sąsiedztwie Rynku lesiste zbocza dawno już zamienione zostały w park. Pokryte asfaltem ścieżki pną się coraz wyżej. Na koniec stromizna kończy się. Staję na wydłużonej grzbietowej polanie.

Ślady dawnych obwałowań, okruchy kamiennych ścian. To resztki kazimierzowskiej twierdzy. Tuż przy nich strzela w górę wieża telewizyjnego przekaźnika. Tędy przebiega główny kanał transmisyjny na Zachód. Stalowa konstrukcja ma sto czterdzieści metrów wysokości. Psuje urok tego miejsca. Mówi się, że w związku z rozwojem systemów satelitarnych może zostać rozebrana.

Szczątki warowni ocienione są koronami klonów, wiązów i kasztanów. Aby stanąć ponad tą gęstą zielenią, trzeba wyjść na szczyt pobliskiego kopca. Usypano go w trzechsetną rocznicę zawarcia unii lubelskiej. Inicjatorem czynu był Franciszek Smolka. Do budowy sztucznego wzniesienia użyto zamkowych głazów i gruntu zebranego w czasie równania pobliskiego terenu. Wewnątrz, obok kamienia węgielnego, złożono ziemię z trzech zaborów.

Wąska dróżka oplata trawiasty stożek. Ścieżka zatacza coraz to mniejsze kręgi. Horyzont z każdą chwilą poszerza się. Chętnych oglądania otwierających się stąd widoków nie brakuje o wszystkich porach roku. Deptaki i zbocza są więc starannie utrzymane. Aby zapobiec obsuwaniu się gruntu, w paru miejscach zbudowano murki oporowe, pokryto darń drucianą siatką.

Niewielka szczytowa platforma pełna jest ludzi. Stąd najlepiej o-garnąć można wzrokiem rozlewające się we wszystkich kierunkach miasto. I podziwiać spotykające się wokół jego dzielnic krajobrazy. Nadbużańskie równiny dotykają tu ostatnich krańców Roztocza. Północne zafalowania Karpat podchodzą pod łagodne wzniesienia, poza którymi odbiega na wschód Podole.

W tym miejscu Wschód spotyka się z Zachodem, tu Południe dotyka Północy. W czternastym i piętnastym stuleciu tędy przebiegał główny szlak handlowy łączący Niderlandy, Niemcy i Polskę z czarnomorskimi koloniami należącymi do Wenecji i Genui. Po zajęciu przez Turków ujścia Dunaju i Dniestru położone u stóp Wysokiego Zamku miasto szybko przywykło do nowej roli. Stało się jedną z europejskich bram szeroko otwartych w stronę świata muzułmańskiego. Tu zwożono perskie kobierce, bizantyjskie pachnidła, włoskie jedwabie, moskiewskie futra, indyjskie korzenie. Stąd zabierano czerwiec do barwienia sukna, skórzane buty, metalowe pasy, żelazne zbroje. Kupieckie zaprzęgi poprzez Kraków ciągnęły do Wrocławia i Norymbergi, przez Toruń podążały ku brzegom Bałtyku. Od króla Kazimierza Wielkiego uzyskał Lwów prawo składu. Ten przywilej zapewniał dostatek i bogactwo. Przejeżdżający tędy kupcy zobowiązani byli do wystawiania swych towarów na widok publiczny przez okres czternastu dni. To wszystko, czym wyładowane były wozy, nabywać mogli tylko obywatele miejscowi.

Handel pomiędzy przybyszami był zabroniony. Zasobny gród stał się siedliskiem ludzi silnych i nieustępliwych. Rusini objawiali wszystkim tutejsze tradycje i zwyczaje. Ormianie wnosili spryt i znajomość Wschodu. Niemcy przekazywali wzory najlepszej organizacji. Żydzi otwierali szerokie powiązania zagraniczne. Grecy udostępniali zgrupowane wokół całego Morza Śródziemnego targowiska. Włosi zapewniali pomysłowość i znajomość nowych prądów kulturalnych. Polacy dawali siłę potężnego państwa. I przetapiali wszystkie te wartości w bezcenny kruszec obywatelski.

Aleksander Czołowski, badacz dziejów tej ziemi, pisał: Z początkiem XVI wieku mieszczaństwo lwowskie jest już na wskroś polskie, lecz w charakterze jego wskutek krzyżowania się różnorodnych ras, skupionych wśród murów, przebija się coś z niepolskiej energii, obrotności i pewności celu. Mieszczaństwo to tworzy świat dla się osobny, duszę swego stanu, poczucie własnej godności wynosi ponad wszystko, szlachta i szlachectwo nie imponuje mu jeszcze. W roku 1586 papież Sykstus V nadał miastu herb w postaci kroczącego lwa.

Nie od razu Kraków zbudowano. Ale renesansowy Lwów postawiono w tym samym czasie, i to na całym obszarze. W 1527 roku potężny pożar zniszczył gotyckie domy i kościoły. Drewniany gród zamienił się w wielkie ognisko. Od buhającego żaru topiły się nawet dzwony. Bartłomiej Zimorowicz jeszcze po stu latach tę klęskę przyrównywał będzie w swych wierszach do tragedii, jakie nawiedziły Troję i Jerozolimę.

Architektami byli Włosi. Pietro di Barbona, Paweł Rzymianin, Piotr Italus. Rzeźbiarze i kamieniarze przybyli ze Śląska. Prądy podążające znad Tybru i znad Arno spotkały się tu z gustami pochodzącymi z Niemiec i z Niderlandów. Dało to efekt niepowtarzalny. Tak przyszły na świat kaplice Boimów i Kampianów, kamienice Czarna i Królewska.

Cerkiew Wniebowzięcia Bogurodzicy zawdzięcza swoje istnienie hojności hospodara, Mirona Mohyły. Ten władca pochodził z Południa. Szukał w tych stronach schronienia przed nękającymi jego ziemie Turkami. Dlatego ufundowaną przez niego świątynię nazwał Wołoską. Wyrastającą obok cerkwi wieżę polecił natomiast zbudować pochodzący z Krety kupiec grecki, Konstanty Korniakt. Ta campanile uchodziła za najpiękniejszą ze wszystkich, jakie w stylu odrodzenia wzniesiono na ziemiach Rzeczypospolitej. Przewyższała o osiemdziesiąt pięć centymetrów dzwonnicę pobliskiego kościoła Bernardynów. Ten drobny szczegół nie był wcale bez znaczenia. Rozpalał waśnie na tle religijnym.

O zbawienie duszy zabiegano tu zawsze równie troskliwie, jak o potrzeby ciała. Stolicę arcybiskupią z Halicza do Lwowa przeniósł Władysław Jagiełło już w roku 1389. Później ustanowili tu swoje siedziby także i metropolici innych obrządków. Pełnili więc swoje powinności również zwierzchnicy Kościołów greckokatolickiego i ormiańskiego. Tylu arcybiskupów nie mieszkało obok siebie w żadnym innym mieście na świecie. Aż tak wysokich dostojników naraz można było spotkać tylko w Rzymie. Przez całe stulecia mieszają się języki, gusty, obyczaje. Prawosławną katedrę Świętego Jura buduje Bernardo Merettini. Z położonego na wzgórzu potężnego korpusu uciekają ku niebu dziesiątki małych wieżyczek. Włochowi udaje się kamień połączyć z powietrzem. W tej części Europy nie ma doskonalszego przykładu rokoka. Jan de Witte ma obco brzmiące nazwisko, ale czuje się Polakiem. Jest komendantem twierdzy w Kamieńcu Podolskim. Jego dziełem jest kościół Dominikanów. Świątynia ma krzepę fortecy, a jednocześnie pełna jest fantazji. Jej kształty są lekkie i zalotne.

Granice i podziały przebiegają tu inaczej jak gdzie indziej. Prawosławny metropolita Szeptycki jest wnukiem Aleksandra Fredry. Dzieduszyccy mają domieszkę krwi siedmiogrodzkiej. Iwan Franko, syn ukraińskiego kowala spod Drohobycza, swój „Katechizm socjalistyczny" pisze po polsku. Naumanowie czytają Mickiewicza. Po Goldbergerach zostaje Kulparków, po Sommersteinach rozwija się Zamarstynów.

Postawiono to miasto na skrzyżowaniu ras, kultur, religii, tradycji. U zbiegu dróg, na rozstaju rzek. Józef Wittlin w wydanych przed kilkunastu laty w Londynie wspomnieniach pisze o pewnym domu na Kortumówce. Szczególny to był budynek. Kiedy świeciło słońce, nie różnił się od innych. Ale najmniejszy nawet deszczyk objawiał jego niezwyczajne położenie. Woda z jednej połowy dachu spływała bowiem do Bałtyku, z drugiej zaś podążała w stronę Morza Czarnego. Może tak było naprawdę, a może zrodziła ten obraz podszyta tęsknotą wyobraźnia. Nie zmienia to jednak zwyczajnej geografii. Lwów należy do obu mórz. Europejski dział wodny przebiega bowiem niemal przez środek miasta. Okolice dworca kolejowego położone są w zlewisku Dniestru. Pozostałe dzielnice znajdują się w dorzeczu Wisły.

Sama przyroda nadała tym stronom cechy niezwykłe. Jaskier kaszubski sąsiaduje tu z tojadem mołdawskim. Brzoza karłowata tu ma kres swego południowego zasięgu. Sasanka wołyńska zakwita na stokach Piaskowej Góry i dalej na zachód nie posuwa się. A mały motylek, dostojka, przybył tu rzeczywiście z daleka. Obszary jego bytowania rozciągają się od Pekinu po Krym. A on lata sobie pomiędzy Persenkówką a Winnikami.

Kopiec Unii Lubelskiej sypało całe miasto. Ale motorem robót był Franciszek Smolka, mąż stanu, jeden z najwybitniejszych polskich polityków ubiegłego stulecia. W rozpoczęte przez siebie dzieło włożył niemal cały swój majątek. Starszy pan często zachodził potem na wzgórze Wysokiego Zamku. Zawsze pchał przed sobą taczki, taszczył kilof i łopatę. Pewnego razu spotkał go przy przerzucaniu ziemi austriacki oficer: — Pan tu pracuje jako dozorca? — Tak, ale tylko w chwilach wolnych od innych zajęć. Wówczas, kiedy nie przebywam w Wiedniu i nie przewodniczę Radzie Państwa.

Tak właśnie stanął ów pomnik Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wyrósł z ziemi, na której rozpoczął się upadek owej stworzonej przez Jagiellonów europejskiej potęgi. Ten kraj sam skazał siebie na zagładę. Nie umiał bowiem pozyskać zamieszkującego wschodnie kresy trzeciego narodu.


Tekst pochodzi z tygodnika "Przekrój"

Materiał umieszczono za zgodą Redakcji. Wszystkie prawa zastrzeżone dla Redakcji tygodnika "Przekrój"

Powrót
Licznik

  Licznik