Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

"SIOSTRA GENERAŁA"

Sięganie pamięcią w najodleglejsze okresy życia jest, wbrew pozorom, sztuką trudną i żmudną, przypominającą próby wyławiania jakiegoś cennego, lecz kruchego skarbu, który wpadł do głębokiej studni, a my staramy się go wydobyć przy pomocy siatki, lub wiaderka pokonujących wąską, stromą przestrzeń, z której coraz bardziej umyka światło by wreszcie zanurzyć się w gęstniejącą ciemność. Jest to czymś w rodzaju podróży, na zatopiony ląd własnej Atlantydy usianej śladami zamierzchłych wydarzeń, postaci, nazw, głosów i wrażeń. Pochłania, fascynuje, by wreszcie rozbić się o mrok, a potem ciemność.

Jednym z pierwszych śladów tego „najodleglejszego” była ul. Sykstuska, przy której mieszkała stryjenka. Osoba bez imienia, twarzy i postaci, ale za to w świetnie zapamiętanym mieszkaniu zatłoczonym ciężkimi meblami, z drzwiami i oknami ledwie widocznymi zza ciemnoczerwonych masywnych pluszowych kotar, położonym nisko nad ziemią, a więc na parterze. Zawsze tu chciało mi się kichać, bo powietrze przesycone było kurzem, a poza tym bałam się tych potężnych szaf foteli, kanap i stolików, na które patrzyłam, zadzierając głowę.

To były wizyty u stryjenki, na które zabierała mnie i Haneczkę Mamusia, kiedy byłyśmy jeszcze bardzo małe. Ale to nie same wizyty pozostawiły ślad na zatopionym lądzie, w czasie których siedziałyśmy grzecznie wyprostowane i milczące, zesztywniałe nieomal od tej grzeczności i zastygłe w nudzie i obcości mieszkania niezapamiętanej stryjenki. Czymś realnym i zmysłami uchwytnym była ulica, dla nas wówczas nie Sykstusa, ale pochyła, i to mocno, rozbudzająca w nas pierwsze oznaki potrzeby ryzyka, pędu i jego nim oszołomienia. Bo kiedy wychodziłyśmy wreszcie z tego mieszkania pełnego starych bibelotów, stłoczonych gęsto pożółkłych fotografii i drażniącego pluszowego czerwonego pyłu unoszącego się, z fałd kotar zakończonych złotymi frędzelkami, znalazłszy się na opadającej pod naszymi stopami ulicy uwalniałyśmy swoje rączki z trzymających je rąk Mamy i puszczałyśmy się biegiem naszych drobnych kroków po tej cudownej pochyłości w dół, ciągle w dół doznając podniecającego wrażenia uciekających przed nami własnych nóg, których nie możemy dognić. Ulica „Uciekająminogi”- tak ją nazywałyśmy, tę Lwowską arterię o dostojnej nazwie rozpościerającą się między początkiem ul. Legionów, a ul. Leona Sapiehy.

Mniej więcej w tym samym czasie, co niezapamiętana stryjenka Mamy i składane jej wizyty wyłania mi się za studni pamięci inna postać kobieca, tym razem dobrze zapamiętana i niezbyt przez nas lubiana. Tą postacią jest panna Iwaszkiewiczówna, siostra generała Wacława Iwaszkiewicza, rozszyfrowanego przez nas, oczywiście, w wiele lat później. W początkach lat dwudziestych ubiegłego wieku był on we Lwowie kimś znanym i szanowanym, gdyż w roku1920 w czasie wojny Polsko-Sowieckiej, jako dowódca 6 armii był jednym z pierwszych ( potem ci dowódcy na tym odcinku frontu zmieniali się) broniącym Lwowa przed nacierającą Armią Czerwoną.

Siostra generała była starą panną, a jej rysy twarzy, włosy i cała postać, jak i suknie w jakie się ubierała były szare, zaniedbane, pozbawione cech jakiejkolwiek estetyki. Rzadkie, szare włosy zwinięte nieporządnie, w mały koczek nad karkiem, szare oczy schowane za grubymi szkłami okularów ześlizgujących się niebezpiecznie po pochyłości nosa aż po sam jego czubek, wreszcie zawsze jakaś szara lub czarna suknia okrywająca aż po same kostki nóg jej długą, chudą postać i na koniec szara mantylka narzucona niedbale na ramiona- wszystko to bardzo nam się nie podobało. Ale najbardziej nie podobał się nam jej wścibski sposób bycia. Widocznie jej nazwisko było dla nas za długie i nazywałyśmy ją, niewątpliwie znacznie prościej, Panną Ciówną.

Odwiedzała nas często, choć nieregularnie, zawsze w porze przedobiadowej. Skąd ta znajomość z nią moich Rodziców – nie miałam i nie mam pojęcia. Ilekroć Jagusia otwierała jej drzwi wejściowe i wpuszczała ją do przedpokoju biegłyśmy jak szalone w głąb mieszkania w poszukiwaniu Mamy i wołałyśmy alarmująco „Panna Ciówna przyszła!”. Wiedziałyśmy z całą pewnością, że ten okrzyk nie wywoła jej zachwytu. Ona jednak szybko opanowywała swoje niezadowolenie i mówiła „no, to chodźmy ją przywitać.”

Wizyta jej u nas przebiegała zawsze z ustalonym jakby przez nią rytuałem. Najpierw grzecznościowo zapytywała o zdrowie Mamy, a potem zaczynało się lustrowanie nas, przyczajonych zaczepno-obronnie na oparciu fotela, lub wsuniętych w narożnik kanapy.

„Jesteś coraz grubsza Haniu, (to zdrobnienie imienia zawsze Hankę doprowadzało do szału) pewnie, jak zwykle objadasz się tymi świetnymi konfiturami z waszej spiżarni, a Twoje ręce nie wydają mi się zbyt czyste.”, a po reprymendzie skierowanej do Hanki zwracała się do mnie, wytykając mi moją chudość i bladość. „Szpinak, szpinak! moje dziecko. Na pewno Matka nie zwraca uwagi na to, co jesz, nie dopilnowuje cię dostatecznie przy posiłkach i pozwala ci na wszystkie fanaberie. Tak to teraz się dzieje, dzieci zaczynają rządzić rodzicami.”… W takim momencie Mamusia nie wytrzymywała już dalszych ataków panny Ciówny na sposób wychowania przez nią dzieci i poirytowanym głosem przerywała gościowi dalsze wypowiadanie jej swoistych „złotych myśli”, zadając sakramentalne pytanie „A może zechce Pani zjeść z nami dzisiaj obiad?”

Tu następował gwałtowna przerwa w porywistym strumieniu tyrady panny Ciówny, krótkie zamyślenie, po czym niezdecydowanie odpowiadała „to zależy…od tego, czy będzie to zgodne z moimi planami…”. Oczywiście znałyśmy te wszystkie odpowiedzi i doskonale wiedziałyśmy, co po nich nastąpi. Pokręciwszy się przez chwilę, na krześle i bardzo głośno wydmuchawszy nos w wyciągniętą przez siebie z przepastnej kieszeni, ulokowanej w bocznych rejonach sukni niezbyt czystą chustkę, wstawała i rozpoczynała swoje „myszkowanie” najpierw po pokoju, podczas którego odkrywała wszystkie drobne zmiany, poczym bez żadnego skrępowania, przechodziła do kuchni, a jej pojawienie się w tym zakątku mieszkania natychmiast wyprowadzało z równowagi Jagusię, trzaskającą wówczas jeszcze głośniej niż normalnie wszystkim co dźwięk mogło wydawać.

Siostra Generała najpierw głośno wciągała powietrze nosem starając się odgadnąć dominujący zapach obiadu, podchodziła do rozgrzanej kuchni, podnosząc pokrywki, rozstawionych tam garnków, a potem pytała- „ I co tam dobrego przygotowuje dzisiaj na obiad Jagusia?” -„Ano, niech pani lepiej spojrzy na stół, na stolnicę, a zaraz zobaczy leniwe pierogi, a tu w garnku, szczawiowa z ryżem. No, i na deser kompot z tego, jak mu tam, rambambaru, jak kto zechce.”

Przez oblicze naszego gościa przechodził widoczny cień rozczarowania i zawodu. „Żadnych kotletów, sznycelków, a może pieczeń?” dopytywała się jeszcze widocznie rozbawionej Jagusi. „Ano nie, proszę pani, pieczeń huzarska była wczoraj. Jakoś się pani nie trafiło tym razem.”

Nasza Ciówna zdecydowanie rozczarowana, z wielkim trudem usiłowała zachować obojętność i z godnością, wysoko i sztywno trzymając głowę opuszczała kuchnię.

A myśmy już radośnie podskakiwały w kącie przedpokoju, podczas gdy z pokoju dobiegały głośni i dostojnie wypowiadane słowa: „Muszę panią pożegnać droga pani Marylo, bo właśnie przypomniałam sobie, że przecież dzisiaj zaproszona jestem do siostrzeńca i …”

I tu urywają się wszelkie dalsze ślady istnienia tej smutnej i zgorzkniałej, przez nasze dziecinne niezrozumienie tak okrutnie czasem traktowanej postaci panny Ciówny, gdzie mieszkała ?, jak długo jeszcze do nas przychodziła, aby w końcu zniknąć na zawsze?

Tym razem zanurzone przeze mnie w przepastnej studni pamięci moje dziecinne jeszcze blaszane wiaderko powróciło na powierzchnię puste, zupełnie puste…

Kraków, maj 2005

Copyright 2005 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik