Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

Precle i fortepian

Tego słonecznego wiosennego popołudnia siedziałyśmy z Hanką na murku okalającym Szkolę Ewangelicką od strony ul. Kochanowskiego i machając beztrosko nogami, pogrążone byłyśmy w delektowaniu się smakiem zajadanych przez nas precli, które kupiłyśmy po drodze. Ach, te nasze wspaniałe lwowskie precle! Nic im nie było w stanie (i nie jest) dorównać. Skończyły się z wybuchem wojny i tylko jeszcze na krótki czas pojawiły się po wojnie we Wrocławiu, dokąd przeniósł się wypiekający je piekarz, ale gdy umarł nie pozostawiwszy swego następcy przeszły do legendy, do dziś opowiadanej sobie przez najstarszych Lwowiaków. Złociste, kruche i rozpływające się w ustach, na swoim grubszym zakręcie zalane pyszną solanką, a w cieńszej zakręconej ósemce posypane gęsto makiem!

„Są po prostu przepyszne! Zjadłabym ich chyba z dziesięć!” - i Hanka mówiąc z pełną buzią, dmuchnęła mi prosto w twarz preclowym pyłem, podczas gdy ja pracowicie zlizywałam warstwę nałożonej solanki. Ale precle się skończyły i z obudzonym, chwilowo uśpionym poczuciem obowiązku, stwierdziłyśmy z niechęcią, że najwyższy czas dojść wreszcie na lekcje muzyki, ona wtedy miała fortepian, ja - solfeż.

„To po prostu straszne w taki cudowny dzień siedzieć w zamkniętych murach!"-jęczałyśmy zgodnie, zbierając z murku nasze nutowe teczki.

Byłyśmy uczennicami prywatnej Szkoły Muzycznej Heleny i Sabiny Kasparek usytuowanej w malej, bardzo starej jednopiętrowej kamieniczce przy ul. Kochanowskiego 4, parę kroków dalej od naszego preclowego postoju i parę kroków przed „kręconymi słupami". Szkoła miała swoją renomę, zatrudniała doskonałych pedagogów, zarówno do nauki gry na instrumentach, jak i przedmiotów teoretycznych. Pamiętam, że przyjeżdżał tam na lekcje najbardziej już zaawansowanych i uzdolnionych studentów J. Hoffman oraz Egon Petri, artysta o sławie europejskiej, stale mieszkający zagranicą. Pamiętam także, iż w kilka lat po wojnie koncertował w Krakowskiej Filharmonii Alfred Mueller. przedwojenny uczeń tej szkoły.

My, z Hanką, byłyśmy najzupełniej przeciętnie uzdolnionymi dziećmi, dla których jakakolwiek kariera muzyczna była nieosiągalna. Ale mamusia, która sama ukończyła Lwowskie Konserwatorium, niemalże równolegle z medycyną, dobrze w owym czasie radząca sobie z utworami wielkich mistrzów fortepianu, uważała, że jej dzieci muszą odebrać wykształcenie muzyczne równe jej własnemu. Na tym polu wykazywała szczególne ambicje, dobijając nas czasowo ilością dodatkowych lekcji i wykładów popołudniowych. Pilnowała także bardzo rygorystycznie naszych domowych ćwiczeń. Niejednokrotnie buntowałyśmy się zdecydowanie przed tym prawie codziennym mozolnym wysiadywaniem nad klawiaturą, zwłaszcza wówczas, gdy słońce i niebo kusiło do wyjścia choćby na Górki. Ale mama potrafiła nas ujarzmić, siedząc wraz ze mną czy Hanką przy fortepianie niczym Cerber i energicznie wybijając takt o podłogę stopą, gdy zaczynałyśmy mieć wszystko w nosie i gubiłyśmy rytm i czystość dźwięku, szybując daleko od gamy fis-moll, czy którejś z części mozartowskiej sonaty. Szczególnie Hanka nie wytrzymywała tej presji ze względu na swą wybuchową i pełną temperamentu naturę, toteż pamiętam ja, wreszcie spętaną, pokorna, z pasja wybijającą tony ćwiczonego utworu przy niemym spadaniu rzęsistego deszczu tez na klawisze, które mama z wściekłością co chwilę musiała wycierać chusteczką.

Nasza Szkoła Muzyczna z końcem każdego roku szkolnego, a więc najczęściej z początkiem czerwca, urządzała publiczny popis swoich uczniów. Dosłowny tytuł tej imprezy brzmiał „Produkcja klas fortepianu", po czym wymieni byli jej pedagodzy, co zawsze odbywało się w sali lwowskiego Kasyna i Koła Literacko-Artystycznego mieszczącego się przy ul. Akademickiej 13. Miałam osiem lat, kiedy zaprezentowałam się na tej „produkcji" po raz pierwszy i przeżywałam to wyjątkowo ciężko, gdyż byłam dzieckiem nieśmiałym i nerwowym. Wejść po kilku stopniach na estradę, ukłonić się wypełniającej po brzegi piękną salę Kasyna publiczności, po czym zasiąść przed klawiaturą fortepianu — to wszystko były czynności wymagające ode mnie nieomal bohaterskiego wysiłku, nie mówiąc już o samym wykonaniu jakiejś np. sonatiny Haslingera. Na myśl o tym wszystkim już parę wieczorów przedtem nie mogłam zasnąć. „A co będzie jak się pomylę?" - nieustannie dopytywałam Haneczkę. A ta, już znudzona, odpowiadała: ,,To powiesz «przepraszam» - i zaczniesz od początku. Przecież to proste. l już mnie więcej nie nudź". Jakże jej zazdrościłam. Dla niej wszystko zawsze było proste i jasne, i nie należało się niczym przejmować. W przeciwieństwie do siedzenia przy fortepianie uwielbiałyśmy wszystko, co łączyło się z ruchem i tańcem. Jednym z przedmiotów szkoły muzycznej była rytmika, prowadzona przez p. Zofię Świątkowską, a później jej córkę Bognę Nadolską. Metodą Jacques-Deleroze'a. Oczywiście i rytmika była przedmiotem będącym „produkcją", czyli popisem, z końcem roku szkolnego. Ten popis odbywał się w tym samym Kasynie, ale w innym terminie niż popisy fortepianowe i był przez nas szalenie lubiany. Tu już nie podlegałam żadnemu stresowi, nie prześladowała mnie myśl, „że się pomylę". Może dlatego, że był to występ zespołowy? Ubrane w krótkie, białe tuniki, bose, poddawałyśmy się rytmowi muzyki, wykonując ćwiczenia z piłką, skakanką, wstążką. Po tym pokazie szłyśmy z mamą i koleżankami czerwcowo-zieloną ul. - Akademicką, ciągle jeszcze podniecone udanym zakończeniem całorocznych ćwiczeń, by w końcu zasiąść przy stoliku u Zaleskiego lub Weltza na lodach i ciastkach, a przede wszystkim wspaniale chłodnej wodzie z sokiem malinowym. Kiedy wracaliśmy do domu „Bernardyn" wydzwaniał już ósmą. Ostatnie promienie słońca już tylko gdzieniegdzie i bardzo skośnie prześlizgiwały się narożnikami ulic i coraz bardziej czerwieniejącym odbiciem słabnącego blasku w szybach mijanych sklepów i domów. Leciutka mgiełka nadciągającego letniego zmierzchu rozsnuwała prawie niewidzialnie niemą zapowiedź wieczoru. „Ochłodziło się trochę. Może włożycie sweterki?” powiedziała mamusia.

Nasze taneczne zapędy znalazły swoje ujście, kiedy miałyśmy dwanaście, może trzynaście lat. Pani Myszka Szybalska, żona lwowskiego przemysłowca, dobra znajoma naszego wuja i mamy, zorganizowała w swoim mieszkaniu (o ile pamiętam przy ul. św. Marka 2, bocznej Zyblikiewicza) prywatne lekcje tańca towarzyskiego. Brały w nich udział tylko cztery pary mniej więcej równolatków. Z dwóch synów pp. Szybalskich tylko starszy Wacek. (drugi, dużo młodszy Staś mógł nam się wtedy tylko przyglądać), Wojtek Konopka i jeszcze dwóch chłopaków, których już nie pamiętam, a z dziewczynek my dwie, Ela Smolkówna i Roma Bogdańska.

Duży i piękny salon gospodarzy domu po usunięciu kilku mebli i zwinięciu dywanu zamieniał się w salę taneczną, a nakręcany korbką - ręką mego wuja i nauczyciela - patefon dostarczał rytmów tańczonych wówczas: walca, walca angielskiego,fokstrota, slow foxa, tanga i rumby. Było naprawdę wspaniale, mimo podeptanych. czasem nawet boleśnie, naszych stóp przez partnerów. Często potem zostawaliśmy z mamą i wujem w gościnnym domu gospodarzy na jakimś podwieczorku, a czasem kolacji, na której szczerze mówiąc, my dzieci nudziłyśmy się ogromnie, bo w dużej jadalni zasiadało do stołu grono wielu znanych lwowskich przedstawicieli świata nauki i kultury. Ja zapamiętałam tylko spotykanego tam prof. J. Czekanówskiego, wybitnego antropologa i etnologa.

Niedawno dowiedziałam się, że przystojny Wacek, partner naszych tanecznych, dziecinnych wyczynów, mieszka stale w USA, jest światowej sławy uczonym genetykiem-onkologiem, a mały Staś osiadł na Florydzie i nie zapomina o dalekim Lwowie. Rozproszeni po wszystkich nieomal zakątkach globu, wraz z tymi pozostałymi w Kraju, urodzeni na wschodniej rubieży Rzeczpospolitej tworzymy swoistą diasporę. W swych nowych miejscach życia, do których rzucił nas Los, w swych drugich małych ojczyznach, sercem pozostajemy do dziś w swych domach urodzenia, szkołach, kościołach, miejscach zabaw i pierwszych miłości, wśród znajomych twarzy, które dla nas do dziś pozostają młode. Czasem jakiś list, nieoczekiwana wiadomość, nagłe wspomnienie- i znów jesteśmy tam, przekraczając w wyobraźni próg czasu. Czasem jakaś fotografia... O, właśnie. Tu nasuwa mi się nieodmiennie taka drobna transpozycia literacka znanego czterowiersza Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej z cyklu „Pocałunek"

Gdy się miało szczęście,
jakie się nie trafia,
duszę miasta, jego urodę całą,
a zostanie tylko fotografia.
to - to jest bardzo mało.

Copyright 2002 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik