Tekst pochodzi z książki "Zwyciężyć tyfus - Instytut Rudolfa Weigla we Lwowie. Dokumenty i wspomnienia" - pod red. Zbigniewa Stuchly, Wrocław 2001, Wydawnictwo SUDETY i został umieszczony za zgodą Ireny i Zbigniewa Stuchly, którym składam tą drogą serdeczne podziękowanie.

Copyright by Zbigniew Stuchly Wrocław 2001
Wszystkie prawa zastrzeżone.


ZBIGNIEW STUCHLY

WSPOMNIENIA O RUDOLFIE WEIGLU

Jakże często brak nam jakiejś niedokończonej rozmowy, gdy już nigdy jej dokończyć nie będzie można. Gdy osoba, z którą chcielibyśmy zamienić choć parę słów, lub od niej czegoś jeszcze się dowiedzieć, odeszła już na Ultima Thule. Jak bardzo jest to przykre. Wiele już razy przeżywałem podobne uczucie. Dziś przeżywam je również. Ostatni raz rozmawiałem z Rudolfem Weiglem w Krakowie, w jego prywatnym mieszkaniu, w dniu 1 kwietnia 1956 roku. Rozmowa, niezwykle interesująca, trwała dwie godziny. Rozmawialiśmy na temat moich prac nad metamorfozą płazów. Mieliśmy jeszcze do tej rozmowy powrócić. Niestety, nie powrócimy.

Weigl w bezpośredniej rozmowie na temat go zajmujący wypowiadał się, niezwykle ciekawie i z wielkim zapałem, w przeciwieństwie do jego wystąpień w szerszym gronie, których raczej unikał i które były dla niego przykre.

Doskonale możnaby zastosować do niego słowa prof. UJK - Franciszka Bujaka: „Badacz ma w małym stopniu z ludźmi do czynienia, toteż środki do oddziaływania na nich są mu w małym stopniu potrzebne. Bardzo często nie posiada żadnego uzdolnienia w tym kierunku, albo posiada je zupełnie nierozwinięte. Jeśli badacz zwraca się niekiedy do ludzi, aby ich zjednać dla swoich planów, zwłaszcza zaś, aby od nich uzyskać potrzebne środki, to czyni to tylko ubocznie i do tego dość nieumiejętnie". Tę ogólną charakterystykę należy uzupełnić słówami Józefa Nusbauma-Hilarowicza, zwróconymi już do niego bezpośrednio:

„W Weiglu cenię jego nadzwyczajną miłość do nauki i żywiołowe po prostu ukochanie badań samych w sobie dla wykrycia prawdy naukowej, bez żadnego prawie względu osobistego. Jest to u niego cecha nader sympatyczna ale często bywała powodem, iż dokonawszy jakiegoś ważnego odkrycia był już z tego zadowolony i nie rychło mu było do ogłoszenia tegoż drukiem, dopiero pod wpływem mojej namowy, a niekiedy i pewnego terroru, zbierał się do opublikowania swej pracy. Bardzo często, dzięki takiemu postępowaniu inni uprzedzali go w pewnych nowych zupełnie spostrzeżeniach naukowych".

Pamiętam, a było to w latach trzydziestych, przyszedłem do Weigla jako do swego profesora, z pewną koncepcją naukową, która wydawała mi się niezwykle konstruktywna. Weigl, co było wyjątkowe, pochwalił ją bardzo i dodał, że na pewno mam rację, ponieważ on to już dawniej zrealizował, a praca ta nie jest wydana, więc mi ją chętnie odda do całkowitego wykorzystania. Taka propozycja profesora zaskoczyła mnie, speszony podziękowałem ale zrezygnowałem z zajmowania się tym tematem.

Również pamiętam jak kilka razy ukazywały się w druku prace rozmaitych autorów, a zagadnienia w nich opracowane były już dawniej przez Weigla rozwiązane. Oczywiście nie było i nie jest to dobre ale trudno, Weigl taki już był, a śmiał się zawsze z autorów zbyt pospiesznie publikujących, przyrównując ich z humorem, nie bez pewnej zresztą złośliwości, do kaczek które idąc, często podnoszą ogonek, zostawiając ślad po sobie. Weigl jako człowiek nie był, nie starał się być, jednostką reprezentacyjną, natomiast jako badacz był nieprzeciętny. Odwieczna prawda - spiritus flat ubi vult.

Rudolf Stefan Jan Weigl urodził się 2 września 1883 roku w Przerowie na Morawach, jako syn Fryderyka Weigla i Elżbiety z Kröselów.

Rodzina jego była niemiecka, Rudolf Weigl stał się Polakiem. Jako czteroletni chłopak stracił ojca. Matka jego wyszła ponownie za mąż, za Polaka, przeniosła się z dziećmi do Galicji, gdzie polskie środowisko ukształtowało jego poczucie narodowe. Dobrze to scharakteryzował Stefan Kryński: „Profesor Weigl był nie tylko uczonym niepowszedniej klasy ale także gorącym Polakiem. Będąc niemieckiego pochodzenia ukochał nasz kraj tak, jak niegdyś Wincenty Pol. Nie opuścił wybranej ojczyzny w latach niedoli wojennej. W rozmowie z zastępcą Himmlera dumnie odrzucił katedrę w Berlinie, nie dał się zastraszyć groźbą obozu koncentracyjnego i śmierci. Zaproszony na bankiet z udziałem gubernatora Franka odmówił udziału, motywując to tym, „że nie może podać ręki mordercy swych kolegów".

W instytucie profesora Weigla znalazło chleb i pracę kilka tysięcy ludzi, ratując się w ten sposób przed wywozem do Niemiec.

Ale wróćmy do jego życiorysu.

Do gimnazjum uczęszczał początkowo w Jaśle, a następnie w Stryju, gdzie zdał maturę. Tam kolegował między innymi ze Stanisławem Wasylewskim. Jeszcze jako uczeń gimnazjalny gorąco bronił w dyskusjach teorii Darwina. Studia wyższe odbył na Uniwersytecie we Lwowie, gdzie w roku 1907 uzyskał doktorat filozofii. Pierwszą swoją pracę naukową drukował w biuletynach Akademii Umiejętności w Krakowie, w roku 1906, pt: „Űber die gegenseitige Verbindung der Epithelzellen im Darnie der Wirbeltiere".

Jako asystent Józefa Nusbauma-Hilarowicza, w jego pracowni wybił się wśród wielu, na jedno z czołowych miejsc. Był jednym z trzech (Hirschler, Weigl, Grochmalicki), których ten wybitny profesor habilitował. Docentem zoologii, anatomii porównawczej i histologii, został na Uniwersytecie Lwowskim w roku 1913. Już wtedy zaczynał zajmować się również mikrobiologią.

Opowiadał mi profesor Weigl że w czasie, kiedy uczył się elementów tej dyscypliny naukowej jego profesor, Józef Nusbaum-Hilarowicz, również miał zamiar opanować technikę mikrobiologiczną. Ale w praktyce nieraz popełniał błędy w rozróżnieniu między „czyste" a "jałowe" starając się doczyszczać, przez wycieranie połą białego laboratoryjnego płaszcza, już wyjałowione płytki szklane Petriego.

Rudolf Weigl obok wybitnych zdolności badawczych w kierunku biologicznym posiadał wiele zamiłowania i umiejętności w dziedzinie konstrukcji urządzeń mechanicznych tak, że początkowo, jak mi to sam opowiadał, myślał poważnie o studiach politechnicznych. Rzecz ciekawa, że niektóre jego pomysły konstrukcyjne, które nawet utrwalił w projektach, zostały wiele lat później, niezależnie od niego, zrealizowane przez innych i zastosowane w konstrukcjach lotniczych. To zamiłowanie do konstruowania i majsterkowania, naprawy czy przeróbki rozmaitych przyrządów, pozostało mu przez całe życie. Kiedy w swoim czasie, jako asystent, przedstawiłem Weiglowi swój model aparatu klawiszowego do szybkiego zakażania wszy oraz projekt - model mikropompki tłoczącej zawiesinę zakaźną, Weigl urządzenie klawiszowe zaakceptował, zaś mikropompkę konstrukcyjnie przerobił i wyposażył w napęd elektryczny, zamiast projektowanego mechanicznego. Przyznam się, że było mi bardzo przyjemnie, kiedy po zastosowaniu tych urządzeń w całej pracowni, profesor Weigl oświadczył, że tylko dzięki mnie te ulepszenia zostały wprowadzone.

Wybuch pierwszej wojny światowej otworzył przed Weiglem nowe, nieprzewidziane możliwości. Groza tyfusu plamistego mobilizowała lekarzy i biologów do walki z zarazą. Weigl stanął do pracy, a wkrótce wyszedł na czoło tych, którym dane było rozwiązać to zagadnienie. Musimy sobie jednak wpierw przypomnieć i uświadomić, czym był tyfus plamisty nie tylko w czasie pierwszej wojny światowej ale w ogóle, w historii.

Jednym z najważniejszych czynników, kierujących historią, jest niezawodnie nędza ludzka. Ona to rządzi prawie wszystkimi poczynaniami nie tylko poszczególnych jednostek czy rodzin lecz również całych państw i narodów. Większość ruchów socjalnych, reformatorskich i religijnych, powstawała na jej podłożu. Źródłem zaś nędzy, obok innych klęsk elementarnych, to głód i choroby. Słupami granicznymi między starożytnością i średniowieczem oraz średniowieczem a czasami nowożytnymi były pandemie „Czarnej Śmierci" czyli dżumy. Również pewne ciężkie choroby wyciskają swoje charakterystyczne piętno na całych epokach historycznych. Rolę taką w średniowieczu pełnił trąd, w czasach zaś nowożytnych - kiła. Nie wykluczone, że w wieku XXI będzie to AIDS. Wśród groźnych chorób, które złowrogo zaciążyły nad dziejami człowieka, jedną z najważniejszych był tyfus plamisty. Słusznie powiedziano, ze historia tyfusu plamistego to dzieje nieszczęść, nędzy i upodlenia ludzkości.

Dawne opisy historyczne nie zawsze pozwalają na zidentyfikowanie zarazy. Często epidemie nie są jednorodne, np. w 1918 roku epidemia tyfusu plamistego występowała w środkowo-wschodniej Europie razem z epidemią grypy, czyli jak ją wtedy nazywano - hiszpanki. Dlatego też w opisach kronikarzy, czy dawnych historyków, podane objawy chorobowe mogą odnosić się nie do jednego schorzenia. Najstarszy historycznym dokumentem, dotyczącym prawdopodobnie tyfusu plamistego, jest Tucydydesa opis epidemii w Atenach, w czasie wojny peloponeskiej, w piątym wieku przed naszą erą. W literackiej transkrypcji Parandowskiego czytamy: „W drugim roku wojny wybuchła zaraza. Przyszła zza morza, prawdopodobnie z Egiptu, gdzie wylewy Nilu sprowadzały nieraz srogie pomory. Głowa rozpalona, czerwone płonące oczy, gardło i język krwią nabiegłe, niemiły odór w ustach - to były pierwsze objawy. Potem choroba przerzuciła się na żołądek, wywołując gwałtowne boleści. Dotkliwa czkawka wstrząsała ciałem, które przybierało barwę siną lub czerwoną i pokrywało się nabrzmiałymi guzami. Chorzy trapieni straszliwą gorączką leżeli nadzy dokoła studzien. W siódmym lub dziewiątym dniu następowała śmierć z wycieńczenia bezsennością i biegunką. Niektórzy przetrwali chorobę lecz odpadały im ręce nogi lub części rodne, obłożone gnijącymi wrzodami. Inni wyzdrowieńcy tracili całkowicie pamięć. Lekarze nie znali ani źródła choroby, ani leków pomocnych. Składano błagalne ofiary i świątynie napełniały się tłumami żebrzącymi zmiłowania. Ludzie bezradni przychodzili umierać pod posągami bogów. Wszystkich ogarniało odrętwienie. Kto zauważył na sobie znamiona zarazy, przestawał się troszczyć o jutro. Trupy palono na wspólnych stosach lub porzucano gdzie bądź. Nie było nawet ptaków dla uprzątnięcia zgnilizny. Mówiono, że odstraszone powietrzem, odleciały w inne strony. Psy ginęły razem z ludźmi".

A jak to wyraził Mickiewicz:


„Kiedy zaraza ... ma uderzyć,
..................................
Nieraz na pustych smętarzach i błoniach
Staje widomie morowa dziewica,
..................................
A w ręku chustą skrwawioną powiewa,
..................................
Dziewica stąpa kroki złowieszczemi
Na sioła, zamki i bogate miasta;
A ile razy krwawą chustą skinie,
Tyle pałaców zmienia się w pustynie,
Gdzie nogą stąpi, świeży grób wyrasta."

Oto w historii wielokrotnie ta straszna „morowa dziewica" wydeptywała swoje ścieżki w Europie, powiewając skrwawioną chustą. Jednakże często z tej chusty sypały się wszy tyfusowe.

W czasach nowożytnych, od XVI wieku, mamy już dokładniejsze wiadomości o tyfusie plamistym, występującym prawie zawsze w czasie walk, wojen powodzi i klęsk głodowych. Hieronim Fracastoro daje pierwszy lekarski jego opis. W obozach, w więzieniach i na okrętach, wszędzie tam, gdzie skupiona jest większa ilość ludzi, łatwo może wybuchnąć epidemia tyfusu plamistego. Wędrówki, przemarsze i ucieczki, głód, brud i niepokój, wreszcie inne choroby, ułatwiają szczerzenie się epidemii tyfusu. W czasie wojen włoskich w XVI wieku, częstokroć ustawały działania wojenne, ponieważ obie walczące armie porażone były tyfusem plamistym.

W okresie Wojny Trzydziestoletniej dur plamisty niemałą odegrał rolę w wyniszczeniu ludności Europy środkowej. W Polsce niejednokrotnie pojawiała się epidemia tyfusu plamistego; na przykład towarzyszyła ona wojskom Batorego w wyprawie na Moskwę.

Od pierwszej połowy siedemnastego, aż prawie po wiek osiemnasty, panuje ona w Polsce niemal endemicznie. Na czas wojen kozackich przypada jej olbrzymie nasilenie. W roku 1652, w obawie przed zarazą, zerwano obrady sejmowe. W samym Krakowie zmarło czterdzieści tysięcy ludzi, a w Gdańsku umierało tygodniowo pięćset do sześciuset osób. W latach 1672-1679 wyludnił tyfus plamisty zupełnie Warszawę z okolicą.

Przez wiek XVIII mamy w rozmaitych miejscach Europy mniejsze lub większe epidemie tyfusu plamistego. W czasie wojen napoleońskich, wybuchła ze wzmożoną siłą. Nasilenie jej osiągnęło maximum w okresie wyprawy na Moskwę. Śmiało można powiedzieć, że armię francuską zniszczył nie tylko mróz i głód ale również tyfus plamisty. Mamy opis tej choroby, pozostawiony przez Jędrzeja Śniadeckiego, który jako lekarz, pielęgnując chorych, sam się wtedy ciężko przechorował. W Wilnie, liczącym podówczas czterdzieści tysięcy mieszkańców, w listopadzie 1812 roku było siedem tysięcy chorych, zaś w grudniu ilość wzrosła do piętnastu tysięcy. Opuszczając Wilno wojska Napoleona pozostawiły w samym mieście przeszło czterdzieści tysięcy trupów na ulicach, dziedzińcach i w piwnicach. Grzebaniem tych zwłok kierował profesor higieny Uniwersytetu Wileńskiego dr Becu, przyszły ojczym Juliusza Słowackiego, wykorzystując do tego okopy wojskowe wokół miasta.

W połowie XIX wieku, nawiedziła Anglię wielka epidemia duru osutkowego, której ofiarą padały dziesiątki tysięcy ludzi. W samej Irlandii chorowało milion osób, a w Anglii przeszło trzysta tysięcy ludzi.

W czasie Wojny Krymskiej, zginęło na tyfus sto tysięcy żołnierzy. Podczas wojny rosyjsko - tureckiej, w drugiej połowie XIX wieku, tyfus plamisty zbierał znów obfite plony. Później były notowane wybuchy tej choroby w rozmaitych krajach i miejscowościach.

Z czasów pierwszej wojny światowej, podam przykładowo opis epidemii w Serbii, z książki Slerling - Okuniewskiego, według relacji Ludwika Hirszfelda:

„Epidemia zaczęła się w końcu 1914 roku, wskutek wzięcia do niewoli wielkiej liczby jeńców austriackich (około siedemdziesięciu tysięcy), wśród których spotykało się przypadki duru plamistego. Służba sanitarna w Serbii była bardzo słabo zorganizowana, brak było sił lekarskich, środków leczniczych, miejsc szpitalnych itp. Na szczycie epidemii podobno jeden lekarz obsługiwał nieraz tysiąc do dwu tysięcy chorych, toteż wkrótce warunki stały się po prostu straszne; w marcu 1915 roku szpitale w całej Serbii były przepełnione chorymi na dur plamisty, a stosunki w tych szpitalach były przeważnie okropne.

Hirszfeld np. opisuje, że w Valiewie w czasie epidemii przybywało do szpitala, w którym pracował, do 100 chorych dziennie, a połowa z nich w stanie odurzenia, że nie można było wydobyć od nich nazwiska; do 50 ludzi umierało dziennie, nie starczyło nawet pisarzy na zanotowanie personalii, ponieważ wszyscy albo umarli, albo byli chorzy; nie można było tyle trupów pochować, ilu chorych jednego dnia zmarło, toteż nie tylko całe „karawany trupów" wywożono z miasta ale jeszcze wysokie stosy zwłok leżały w pobliżu szpitala, na stare zwłoki rzucano świeże, itd. Przechorowało się podobno wówczas w Serbii około l 000 000 ludzi, a w armii było około 150 000 przypadków; z 70 000 jeńców austriackich, potowa zginęła na dur plamisty; z 350 lekarzy padło w walce z tą chorobą 126 (36%). Straszna ta epidemia zmniejszyła się znacznie latem 1915 roku ale znowu w zimie 1915/16 wybuchła z ogromną siłą, przenosząc się do sąsiednich krajów, zwłaszcza do Rumunii, tu zaczęła się w końcu 1916 roku; w początkach 1917 stała się tak zjadliwa, że śmiertelność wynosiła około 50%; epidemia stała się prawdziwym biczem bożym, wyludniając doszczętnie wsie i miasta."

Również w innych krajach sąsiednich, jak i w Polsce, epidemia tyfusu plamistego wyrządziła w owym czasie wielkie szkody. W Rosji np. w latach 1917 - 1921 przechorowało się około 25 milionów ludzi, z czego przypadków śmiertelnych było 2,5 do 3 milionów.

Taka była sytuacja, kiedy Rudolf Weigl w wojskowym laboratorium bakteriologicznym pracował nad poznaniem biologii zarazka tyfusu plamistego.

Chcąc jednak podać, choć w krótkim zarysie, jego osiągnięcia, musimy przynajmniej w kilku słowach przypomnieć, jakie były realne dane w odniesieniu do etiologu duru wysypkowego w czasie, gdy rozpoczynał on swoje badania.

Pierwszy konkretnym faktem, poznanym eksperymentalnie, było stwierdzenie polskiego lekarza, dr Józefa Moczutkowskiego w Odessie, około roku 1880, że krew chorych na tyfus plamisty jest zakaźna. Moczutkowski, pod wrażeniem prac Pasteura, przeprowadził badania bakteriologiczne nad durem plamistym. Nie wykrywszy we krwi chorych na tyfus plamisty, metodami nowoczesnych badań mikroskopowych żadnych bakterii, ani nie uzyskawszy wzrostu ich na sztucznych pożywkach z posiewów krwi mniemał, że krew chorych na tyfus plamisty nie zawiera zarazków tej choroby. Przeprowadził więc na sobie samym eksperyment, mający myśl tę potwierdzić. Niestety doświadczenie wprawdzie się udało lecz z wynikiem odwrotnym, niż przewidywał. Po wstrzyknięciu sobie krwi tyfusowej, Moczutkowski zapadł po 11 dniach na ciężki dur plamisty, z którego wprawdzie wyszedł ale z poważną wadą serca, która stała się przyczyną jego przedwczesnej śmierci, w roku 1887.

Doświadczenie Moczutkowskiego później powtórzyli inni ale już nie na sobie samym. Groźnego eksperymentu dokonał niepoczytalny lekarz turecki, który celem uodpornienia zdrowych, wstrzykiwał im krew świeżo pobraną z chorych na dur plamisty. Spowodował w ten sposób wiele zejść śmiertelnych.

Fakt, że krew chorych na dur plamisty jest zakaźna, nie ulega wątpliwości. Wiązało to niewątpliwie problem tyfusu plamistego z owadzimi pasożytami człowieka, odżywiającymi się krwią ludzką. Doprowadziło to w roku 1909 Nicolle’a do wykrycia faktu, że wesz jest prze nosicielem tyfusu plamistego.

Doświadczenia Nicolle'a oraz jego współpracowników - Conseil'a i Connor'a ogłoszone były w roku 1910, a przeprowadzone na małpach. Podobne wyniki uzyskali Ricketts i Wilder. Ten ostatni wykazał, że wszy dopiero w 2 do 5 dni po ssaniu krwi chorego, stają się zakaźne. A Andersen i Golberger, stwierdzili, że zarówno wesz odzieżowa, jak i głowowa zakażają się krwią chorych na tyfus plamisty i mogą zakażać małpy. Wreszcie Prowazek potwierdził identyczność tyfusu plamistego ludzkiego i małpiego.

Od tego czasu, walka z wszawicą stała się podstawą walki z tyfusem plamistym

Warto przypomnieć, że jeszcze w roku 1900 Biegański twierdził, iż chorzy na tyfus plamisty w sali szpitalnej nie są tak niebezpieczni jak ich odzież, w której przybyli do szpitala.

Fakt, że wesz jest prze nosicielem tyfusu plamistego, naprowadził amerykańskich badaczy Rickettsa i Wildera do odkrycia we wszach zakażonych durem osutkowym swoiście wyglądających mikroorganizmów. Ponieważ jednak, podobnie wyglądające twory spotykali także niekiedy we wszach normalnych, cała ta sprawa nie była jasna. Właściwym odkrywcą mikroorganizmu będącego przyczyną tyfusu plamistego, był brazylijski badacz da Rocha - Lima; nazwał on go na cześć zmarłych na tyfus plamisty badaczy tej choroby - Rickettsia - Prowazekii. Nie jest moim zadaniem przypominanie zdobyczy innych autorów w zakresie tego tematu. Przejdę do prac Rudolfa Weigla.

Jednym z największych osiągnięć Weigla, jest wprowadzenie pojęcia pożywki biologicznej i zastosowanie jej do hodowli zarazka tyfusu plamistego.

Weigl zastosował mikrolewatywę zawiesiny zakaźnej, dzięki której można zakażać dowolne ilości wszy. Wesz jest typowym pasożytem stenoksenicznym. Oczywiście wszy tyfusowe mogą karmić tylko karmiciele odporni na tyfus plamisty.

Badania Weigla potwierdzają dane Rocha—Limy w odniesieniu do istoty zarazka tyfusu plamistego. Weigl dokładnie prześledził mechanizm odnośnej infekcji intracelularnej. Prócz tego badał szereg innych gatunków riketsji. Jedną z form odkrytych przez siebie riketsji nazwał Weigl Rickettsia Rocha - Limae. Poza tym, wypracował diagnostyczną metodę różniczkową mikroserologiczną, pozwalającą w niewątpliwy sposób oznaczać nie tylko formy, odmiany, czy szczepy riketsji lecz również odwrotnie, przez określenie miana aglutacyjnego w reakcji kropelkowej, stwierdzać ewentualną odporność badanego organizmu. Ani metoda Weila i Felixa zlepiania surowicą odmieńca X ani metoda egzantynowa Flecka i Krakowskiego jakkolwiek bardzo ciekawe pod względem teoretycznym, jako nieswoiste, nie wytrzymują porównania z jedyną swoistą metodą Weigla.

W optymalnych warunkach hodowli laboratoryjnej, zdrowa, ludzka wesz odzieżowa posiada przewód pokarmowy jałowy. Wprowadzając infekcję czystym szczepem Rickettsii prowazeki, metodą Weigla, można uzyskać dowolne ilości pełnozjadliwych zarazków tyfusu plamistego. Maksymalnie zakażone jelito wszy, wypreparowane i roztarte, służy do dalszych zakażeń, przy zachowującej się niezmiennej wartości biologicznej, w odniesieniu do zjadliwości danego szczepu.

Badania dostatecznej ilości zarazka, pozwoliło Weiglowi na wyprodukowanie pełnowartościowej szczepionki zapobiegawczej, przeciwko tyfusowi plamistemu. Szczepionka ta składała się z zawiesiny Rickettsii prowazeki w płynie fizjologicznym, z dodatkiem fenolu w ilości 0,5%. Zanim jednak do tego doszło Weigl, przez dłuższy czas, hodował zarazek tyfusu plamistego przez przeszczepianie go z wszy na wesz. W czasie obróbki wszy tyfusowych, przypadkowo skaleczył się rękę igłą preparacyjną, w wyniku czego zapadł na tyfus plamisty. Było to zarazem eksperymentalnym zamknięciem koła dowodowego w stwierdzeniu wartości całej tej metody.

Weigl w czasie swej choroby nie tylko zakażał wszy tyfusem plamistym, karmiąc je własną krwią lecz ponieważ nikt nie chciał mu wyciąć skóry do biopsji, celem stwierdzenia charakterystycznych zmian biologicznych, właściwych dla tyfusu plamistego, sam pobrał skrawek, wycinając nożyczkami skórę z brzucha. Pierwsza żona jego, Zofia z Kulikowskich, która pielęgnowała go, gdy leżał w gorączce, a zarazem przeprowadzała odnośne eksperymenty, opowiadała mi, że początkowo jego polecenia były celowe ale po utracie przytomności, mimo że były już tylko majaczeniem - musiała udawać, że wykonuje je w dalszym ciągu, gdyż w przeciwnym razie bardzo się złościł i nie dawał się inaczej uspokoić. Ta idea, że jest na właściwej drodze w badaniu biologii zarazka duru osutkowego stała się tak dominującą, iż nie opuściła go nawet w ciężkiej chorobie. Weigl dwukrotnie chorował na tyfus plamisty. Oba razy zakaził się przypadkiem, w laboratorium.

Zagadnienie przełamywania odporności zawsze go interesowało. Prace jego nad tyfusem plamistym, rozwinęły się w trzech kierunkach: mikrobiologicznym, serologicznym i epidemiologicznym.

Teoretyczna wartość jego badań była poważnym wkładem do wiedzy naszej o tyfusie plamistym. Faktyczne zastosowanie jego osiągnięć, pod postacią szczepionki zapobiegawczej, ocaliło życie dosłownie milionom ludzi. Metody zaś laboratoryjne Weigla odznaczały się charakterystyczną dla niego precyzją.

W czasie pierwszej wojny światowej początkowo pracował na Morawach, następnie w Tarnowie, a potem w Przemyślu. Katedrę Biologii Ogólnej na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie otrzymał w roku 1920. W ramach Zakładu biologii Ogólnej, organizuje Weigl swój Instytut do Badań nad Tyfusem Plamistym. Z tej, początkowo bardzo skromnej pracowni, rozchodzi się jego sława na cały świat. Między innymi Belgijskie Katolickie Misje w Mongolii narażone były na ciężkie straty, z powodu tyfusu plamistego. Umierali młodzi misjonarze, bardzo rychło po przybyciu na miejsce swej pracy. W ciągu dziesięciolecia po pierwszej wojnie światowej - na 130 zmarło 88. Ojciec Rutten, przełożony tych misji, lekarz, farmaceuta i ksiądz w jednej osobie, zwraca się do prof. Weigla o pomoc. Profesor wysyła do Mongolii porcję szczepionek. Nikt ze szczepionych misjonarzy nie zachorował, mimo iż pracowali w endemicznych ogniskach tyfusu plamistego. Do Lwowa przyjeżdża z ramienia misji Chińczyk, dr Tchang, który po opanowaniu techniki wyrobu szczepionki metodą prof. Weigla, zorganizuje w Pekinie taką samą pracownię.

Szczepionkę Weigla otrzymują również misjonarze w Afryce; wyniki po jej stosowaniu są identyczne, jak w Azji. Weigl przeprowadza porównawcze badania nad rozmaitymi riketsjami z całego świata. Do jego pracowni we Lwowie przyjeżdżają liczni uczeni o światowej sławie. Wymienię tylko najwybitniejszego, mianowicie Karola Nicolle'a. Świadczy to dobitnie o znaczeniu prac Weigla oraz o tym, jak był ceniony za granicą.

W czasie drugiej wojny światowej, kiedy zostały rozbudowane pracownie wyrabiające szczepionkę Weigla, zostało przeszczepionych kilka milionów ludzi, co niewątpliwie opanowało w środkowej i wschodniej Europie niebezpieczeństwo tyfusu plamistego. Z wielu jednak szczepionek przeciwko tyfusowi plamistemu, które później inni wynaleźli, jedynie szczepionka Weigla jest swoista i pełnowartościowa.

Prace Weigla w dużej mierze zapoczątkowały i ugruntowały powstanie nowego działu mikrobiologii, a mianowicie riketsjologii.

Tuż przed drugą wojną światowa, na zaproszenie rządu włoskiego, uda? się Weigl do Abisynii gdzie, w Addis Abebie, przeprowadzał badania.

Ze swej podróży afrykańskiej przywiózł bardzo piękne, kolorowe filmy, przez siebie samego zrobione, między innymi sfotografował nalot szarańczy.

Jeździł również na zaproszenie Ligi Narodów do Genewy, gdzie była tam omawiana sprawa niebezpieczeństwa tyfusu plamistego i problem jego zwalczania. Wszystko to jednak zawsze było związane z zasadniczymi jego badaniami nad biologią riketsji.

Nie dokonuję jednak przeglądu jego prac badawczych, tylko ograniczając się do szkicowego zarysu najogólniejszych osiągnięć, wracani do wspomnień o moim profesorze, w którego pracowni przebywałem lat 18, a to od 1927 do 1944 roku.

Weigl był bardzo ciekawym człowiekiem; niezwykle ujmujący i miły, nieraz był jednak trudny we współżyciu. Przy wybitnych zdolnościach, intuicji twórczej i wielkim krytycyzmie naukowym, nie posiadał zdolności pedagogicznych, czy dydaktycznych. Wykłady bardzo go męczyły. Nie lubił wykładać, nie umiał panować głosem nad salą wykładową, jakkolwiek trzeba dodać, że jego prelekcje radiowe, które miał w swoim czasie we Lwowie, przed mikrofonem Polskiego Radia, wypadły bardzo dobrze. Przy kierowaniu pracą badawczą często zniechęcał młodych pracowników nadmiernym krytycyzmem Metody naukowe, stosowane w praktycznym życiu, prowadziły go nieraz do śmiesznych obserwacji, jak np. pod mikroskopem włókien sznurka do pakowania małych paczek gospodarskich. Również sam sobie projektował krój płaszcza laboratoryjnego. Pamiętam, a było to w czasie wakacji w roku 1934. kiedy zbierając kleszcze do pewnych zamierzonych badań, spędzając wakacje w górach, przyszedłem w odwiedziny do profesora, który przebywał na wczasach w Iłemni, w rejonie Wygody, w Beskidzie Wschodnim. Uległem wtedy jakiejś niewielkiej niedyspozycji. Jakże Weigl serdecznie się mną zajął w ciągu dwu dni pobytu u niego, udzielając mi gościny obok siebie, we własnym pokoju. Z jaką niezwykłą delikatnością okrywał mnie w łóżku, gdy dostałem dreszczy, wkładając mi na nogi swoje ciepłe wełniane skarpety, własnoręcznie też podawał mi gorącą herbatę. I tu znowu metody naukowe; herbata musiała być parzona w specjalny sposób i specjalnie „naciągać". Ale co ciekawe, profesor kilka razy zmieniał sposób parzenia herbaty, tak że kucharka przy mnie pytała się go, którym sposobem ma teraz herbatę zaparzyć.

Wielokrotnie bawiłem u niego w gościnie i zawsze byłem niezwykle ujęty jego przemiłym przyjęciem.

Używając określenia Boya-Żeleńskiego, nie chciałbym być „brązownikiem". Otóż Weigl był nie tylko przemiły, czasem, jak to już powiedziałem, był trudny we współżyciu i to nie tylko obcych ale przede wszystkim dla najbliższych. Pamiętam jak raz jego pierwsza żona przy mnie, z dużym żalem do niego, powiedziała: „Tak Pim, tyś całe życie mieszkał właściwie tylko w pracowni".

Znana była historia, jak to Józef Nusbaum-Hilarowicz wraz ze współpracownikami pracował przez wszystkie dni w pracowni uniwersyteckiej, jak się powiadało „w piątek i świątek", bez przerwy. Raz wszyscy umówili się, że w jedno święto nikt nie przyjdzie i będzie ogólny odpoczynek. Wszyscy umowy dotrzymali, tylko profesor Nusbaum-Hilarowicz nie mógł wytrzymać i wieczorem wpadł na chwilę po cichu do pracowni, gdzie zdumiony zastał jednego tylko Weigla. Weigl opowiadał mi że niegdyś, a było to jeszcze przed jego habilitacją, poświęcił całe wakacje pracy lecz niestety odbiło się to na jego zdrowiu i, jak dodawał, nie należy nigdy tego robić. Gdy przygotowywał się do habilitacji - musiał zmieniać mieszkanie, ponieważ nie miał potrzebnego spokoju - obok bowiem słychać było gramofon. Tymczasem w sąsiedztwie nowego mieszkania były znowu hałasy; wtedy zirytowany, nie zważał już na nic.

Habilitacja jego nie obyła się bez przygody. Oto w czasie kolokwium habilitacyjnego zapytał go Nusbaum-Hilarowicz o jakąś teorię, którą postawił sam Weigl, w jednej ze swych prac. Weigl, pod wpływem przeżywanej emocji, zupełnie zapomniał, jak mi to potem opowiadał, o własnej teorii. Nusbaum- Hilarowicz natychmiast zorientował się i nie chcąc dopuścić do rozdźwięku - momentalnie zmienił temat.

Zalety towarzyskie Weigla były wysoko cenione przez płeć nadobną. I tu, trawestując sens, możnaby zacytować Tadeusza Kotarbińskiego: „Pytamy więc, czy tak jest z badaczami, jak np. z mężczyznami w ogóle, którzy jako tacy, mają pociąg do osób płci przeciwnej, nader ważny dla ich charakterystyki jako mężczyzn właśnie, choć różnym, różnego rodzaju osoby płci przeciwnej podobają się specjalnie". Chcąc na to odpowiedzieć, można użyć słów Th. Dreisera: „Skłonność do kobiet towarzyszy wszystkim naprawdę silnym mężczyznom zazwyczaj przez całe życie... Przeżycie takiej skłonności, jak wiedzą sami, może się objawiać stale, ale ostatecznie zadają sobie pytanie, do czego ma ono służyć. Dla wielu staje się ono przeszkodą". Maurycy Maeterlinck powiada inaczej: „W obcowaniu z kobietą mamy chwilami jasne poczucie życia"...". Sapienti sat (Plautus).

Rudolfa Weigla pasjonowało życie we wszystkich jego przejawach. Sam niezwykle żywotny, tym właśnie wywierał zawsze duże wrażenie na innych. Ta żywotność przejawiała się również w uprawianiu pewnych sportów. Prof. Weigl jeździł na nartach, bardzo dobrze strzelał z łuku, z dużą przyjemnością łowił pstrągi, polował. W związku z tym ostatnim pamiętam taką rozmowę, której byłem świadkiem:

W czasie okupacji przychodzę do pracowni Profesora, gdzie zastaję niemieckiego lekarza - oficera, który był z ramienia okupantów nadzorczym kierownikiem wytwórni szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu w Instytucie we Lwowie- Profesor tak mówi do niego: „Dawniej lubiłem polować, cieszyło mnie, jak trafiony zając skoziołkował ale kiedy zobaczyłem jak ... enkawudyści i gestapowcy polowali na ludzi, już nigdy polować nie będę". Biorąc pod uwagę sytuację, jaka wtedy panowała, wypowiedź profesora była więcej niż zaskakująca,

Jeszcze jedna, bardzo ciekawa i charakteryzująca go cecha: w sprawach metafizycznych był agnostykiem, natomiast w sprawach ludzkich był niezwykle humanitarny. Pamiętam jak 4 lipca 1941 roku relacjonowałem mu widziane przez siebie, z okna mego mieszkania, rozstrzeliwanie przez hitlerowców profesorów uczelni lwowskich - Weigl był zmiażdżony. Powiedział mi; „Nie mogę, nie mogę tego słuchać, niech mi pan już tego nie mówi". Stałe potępianie militaryzmu i imperializmu, wszelkich wojen czy walk, nienawiści rasowych, narodowościowych, religijnych czy ideologicznych, wypływało właśnie z jego humanizmu.

Wieloletnia przyjaźń profesora z dr Karoliną Reisową, która była jego koleżanką jeszcze z pracowni uniwersyteckiej, a potem wieloletnią starszą asystentką, wypływała z tych samych źródeł, co ułatwienie przetrwania w Instytucie w najgorszym okresie okupacji hitlerowskiej prof. Meislowi z żoną. Również chciał ratować prof. Eisenberga i mnie osobiście posyłał do niego, by natychmiast po zajęciu Lwowa przez Niemców schronił się u niego w Instytucie. Eisenberg z propozycji nie skorzystał, miał już jakieś inne koncepcje ratowania się.

W początkowej fazie tworzenia getta we Lwowie Weigl delegował mnie tam z wykładem, który miałem dla lekarzy Żydów, na temat szczepionki przeciwtyfusowej. Również początkowo przeze mnie utrzymywany był kontakt, jak długo się dało, z lekarzem, dr Adamem Finklem, który u nas pracował naukowo, a którego zamknięto w getcie, a następnie w obozie przy ulicy Janowskiej we Lwowie. Prócz prof. Meisla i jego żony, nikt się nie ocalił. W czasie wojny Weigl czasami pasjonował się uderzeniami, które spadały na hitlerowców, widząc w tym zbliżający się ich koniec. Pamiętam, jak opowiadał o wielkim nalocie na wyspę Sylt, o którym słuchał przez radio. Wojnę jako obraz krwawej przemocy potępiał zawsze. Nie lubił nawet piosenek żołnierskich.

Przypominam sobie, jak jeszcze przed wojną mówił, że młodzież należy interesować nie gazami trującymi, a żyjącymi zwierzętami; lepiej, by umiała poznać i oznaczyć owada, niż wiedzieć, jak się nazywają gazy trujące. A trzeba wiedzieć, że prof. Weigl był zamiłowanym „owadziarzem" i wiedza jego w tej dziedzinie była bardzo duża, choć żadnej pracy z tego zakresu nie ogłosił. Zawsze interesował się zwierzętami, a specjalnie lubił psy. Mówiłem o jego pracach mikrobiologicznych ale i prace biologiczne, w zakresie cytologii i zoologii eksperymentalnej stawiają go również w rzędzie wybitnych badaczy. Studia nad aparatem Golgiego wykazały nie tylko istotę wartości metod stosowanych w badaniu tej struktury cytologicznej lecz również ugruntowały pogląd o powszechności tego organellum w komórkach zwierząt tkankowych. Było to osiągnięcie w swoim czasie i w danym zakresie wiedzy bardzo duże. Również niezwykle pomysłowo i z wielką intuicją badawczą przeprowadzone eksperymenty nad transplantacją i mechanizmem metamorfozy płazów zajmują poważne miejsce w dorobku jego prac zoologicznych. I jakkolwiek późniejsze badania nad tyfusem plamistym zaabsorbowały go całkiem, w rozmowach nieraz powracał do badań swojej młodości. Mówiąc o tych jego dawnych pracach zoologicznych, przypomina mi się jego powiedzenie, że nie wszystko, co najnowsze, musi być najlepsze.

Stefan Kryński napisał: „Wielki uczony pozostał przy tym wszystkim skromnym człowiekiem, nie lubiącym reklamy i nie znoszącym zarozumiałości u innych. Swoim asystentom zawsze tłumaczył, że człowiek przeżywa trzy okresy: pierwszy, kiedy mu się wydaje, że jest strasznie mądry, drugi, w którym ma świadomość swej niewiedzy i trzeci, gdy zaczyna się uczyć. Niestety, zdaniem prof. Weigla, wielu pozostaje do końca życia w tym pierwszym okresie...".

Muszę powiedzieć, że stosunek jego do prac naukowych był nie tylko intelektualny ale również emocjonalny. W pracach swoich, ujawniał Weigl nie tylko swoje zdolności badawcze ale umiejętność wykonywania preparatów mikroskopowych, tak histologicznych i cytologicznych, jak i bakteriologicznych. A jego fotografia mikroskopowa, jak i wykonywanie rysunków naukowych wzbudzały zachwyt. Weigl był lekko krótkowzroczny. Tę wadę cenił sobie, ponieważ mu nieraz pozwalana pracować bez lupy. W latach późniejszych narzekał że musi używać szkieł, co było mu przy pracy niewygodne. W jedzeniu wystrzegał się konsumowania słodyczy, ponieważ miał skłonność do niedoczynności wysepek Langerhansa. Z innych dolegliwości - cierpiał na kinetozę: lecąc z Warszawy do Lwowa samolotem - ciężko się przechorował. Udzielał mi porad, jak można zwalczać chorobę morską.

W życiu osobistym był skromny i przystępny. Często oburzało mnie wprost, gdy profesor pozwalał na „poklepywanie się po ramieniu" ludziom, którzy naprawdę nie mieli do tego prawa. Wyrazem sympatii jego do najbliższych współpracowników było zwracanie -się do nich per ty. Jak się ze mną żegnał ostatni raz powiedział: „Przyjadę do Wrocławia i przyjdę do ciebie, Gucia Poluszyńskiego i Zwierza".

Często był roztargniony. We Lwowie wsiadł raz do tramwaju bez pieniędzy i pożyczał 20 groszy na zapłacenie biletu. Innym razem, było to oczywiście również przed wojna, wyrzucił banknot pięćdziesięciozłotowy, a starannie schował kartę papieru higienicznego myśląc, że zrobił odwrotnie.

Natomiast nie okazywał zainteresowania zajmowaniem stanowisk kierowniczych, tak w życiu uniwersyteckim, jak i społecznym. Również nie widziałem nigdy, by pokazywał swoje ordery, ani nie słyszałem, by o nich mówił. Również ofiarowywanie swoich prac najeżało u niego do rzadkości. Pamiętam, jak wzbudziłem zdumienie w gronie kolegów, gdy pokazałem im odbitkę pracy profesora z odręczną dedykacją, którą kiedyś we Lwowie dostałem od niego, po moich dwóch prelekcjach radiowych, poświęconych jego pracom.

A prace znalazły jednak poważne uznanie, mimo iż nagrody Nobla nie dostał, choć był do niej podawany. Tłumaczono, że nagrody tej nie dają dwa razy za ten sam problem, a za tyfus plamisty otrzymał ją już Nicolle. Natomiast przyznano mu nagrodę naukową z funduszów Polskiej Akademii Umiejętności. Został też od razu członkiem czynnym Polskiej Akademii Umiejętności. Poza tym, w kraju, był czynnym członkiem Towarzystwa Naukowego w Warszawie, członkiem czynnym Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Poznaniu, członkiem czynnym Towarzystwa Naukowego we Lwowie i członkiem Towarzystwa Naukowego w Lublinie. Z odznaczeń zagranicznych - został członkiem korespondentem zagranicznym Belgijskiego Towarzystwa Biologicznego, członkiem Belgijskiego Towarzystwa do Badań Chorób Tropikalnych, członkiem honorowym dożywotnim Nowojorskiej Akademii Nauk, wreszcie papież Pius XI mianował go Szambelanem Papieskim i odznaczył Komandorią Orderu Rycerskiego św. Grzegorza Wielkiego, a król belgijski - Komandorią Orderu Leopolda IIL W kraju, przed wojna, otrzymał również Komandorię Orderu Odrodzenia Polski.

W czasie wojny Niemcy stawiali mu niezwykle ponętne propozycje, tak honorowe jak i materialne, z których jednak nie skorzystał.

W roku 1945, kiedy front przesuwał się przez ziemie Polskie zachód, Rząd Radziecki przysłał oficera - kapitana, do specjalnego pilnowania bezpieczeństwa profesora. Równocześnie Chruszczow osobiście w rozmowie telefonicznej proponował profesorowi stanowisko i godność Akademika oraz wybór miasta na terenie Ukrainy, gdzie Władza radziecka wystawi mu Instytut jego imienia. Profesor nie skorzystał z tych możliwości.

Natomiast przy organizacji Polskiej Akademii Nauk, zapomniano zupełnie o profesorze Weiglu. Nawet po „Październiku" nie zdołano go sobie przypomnieć.

Jedynym wyróżnieniem było przyznanie mu w roku 1953 Nagrody Państwowej I stopnia, za całość prac nad tyfusem plamistym. Trudno bowiem do wyróżnień zaliczyć pośmiertne odznaczenie Komandorią z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, czy przyznanie mu miejsca na grób w Alei Zasłużonych, na cmentarzu w Krakowie.

Prof. Weigl zmarł w Zakopanem, 11 sierpnia 1957 roku po krótkiej, choć ciężkiej chorobie - miał udar mózgu. I jakkolwiek doczekał się odkrycia tetracykliny — antybiotyku specyficznie działającego przeciwko riketsjom, nie dożył już wypuszczenia pierwszych sztucznych satelitów Ziemi, które jeszcze w tym samym roku zaczęły krążyć. Natomiast nie wynaleziono jeszcze metod przedłużania życia, co zawsze uważał za możliwe.

Odszedł człowiek, który mimo swoich 74 lat życia, do ostatniej chwili był czynny naukowo. Wielkim obciążeniem jego życia była konieczność zajmowania się pracą dydaktyczną, a potem organizacyjną i kierowniczą. Oczywiście unikać tego nie było można ale niewątpliwie odbiło się to na jego twórczości niekorzystnie.

Nie było moim zadaniem dokładne scharakteryzowanie Weigla jako badacza, ani przedstawienie całokształtu jego prac naukowych, ograniczyłem się tylko do moich wspomnień osobistych, na tle zagadnień przez niego opracowanych. Mam nadzieję, że rzucają one pewne światło na jego osobę.

Z upływem czasu, kiedy zatrą się pomniejsze sprawy, a zdarzenia minione w perspektywie lat innego nabiorą znaczenia, osoba Rudolfa Weigla, który wytyczył nowe szlaki nauce, na pewno będzie oceniona sprawiedliwie.


(Tekst odczytu wygłoszonego w dniu 21.V.1958 r. na wspólnym posiedzeniu Oddziału Polskiego Towarzystwa Historii Medycyny oraz Oddziału Polskiego Towarzystwa Lekarskiego we Wrocławiu, drukowany w skróconej formie w Przeglądzie Zoologicznym, t. III. Zeszyt IV, 1959 r.)

Copyright Zbigniew Stuchly
Wszystkie prawa zastrzeżone.

O profesorze Rudolfie Weiglu:
Artykuły, wspomnienia, fotografie...


Powrót
Licznik